Witam, to mój pierwszy temat na tym forum. Na początek może małe wprowadzenie - mam 18 lat, jestem jedynaczką. Zanim się urodziłam moja mama pracowała, mieszkała z rodzicami. Po ślubie i moich narodzinach rzuciła pracę by "zająć się domem". Tata jest marynarzem, na początku wypływał na 8 miesięcy, potem zaczęły się rejsy 2-3 miesięczne i na tyle samo przyjeżdżał potem do domu więc bądź co bądź nie miałyśmy na co narzekać. Mimo wszystko jednak przez spory okres czasu zostawałam tylko z mamą. Dzieciństwa nie wspominam źle, mimo tego że mama była bardzo nadopiekuńcza i czasem nie potrafiła trzymać nerwów na wodzy, klapsy były na porządku dziennym, potrafiła mnie też często zwyzywać kiedy nie chciałam jeszcze iść spać czy zrobiłam bałagan w domu.
Wspomnę tu jeszcze że mama od zawsze pałała nienawiścią do rodziny ojca, do dzisiaj potrafi przywołać sytuacje sprzed kilkunastu lat (dla normalnego człowieka jakieś nieistotne rzeczy) podczas których ktoś rzekomo próbował ją obrazić. Parę razy doszło do konfrontacji m.in z moją babcią, niby zawsze sobie wybaczały ale i tak wiem że matka ma do niej jakąś urazę nie wiadomo o co. Jej się to tyczy w szczególności, ale jak już mówiłam, cała rodzina ojca to według niej potwory, szydercy, na każdym kroku nas oceniają i non stop porównują do innych. Pamiętam że mama zawsze ostrzegała mnie co do tych ludzi, dosłownie nastawiała przeciwko nim. Nigdy nie powiedziała dobrego słowa, mimo wszystko zachowałam jakąś tam trzeźwość umysłu i nie uczyłam się tej nienawiści od niej. Myślę że właśnie ta złość bijąca od niej z biegiem czasu zaczęła mnie od niej odrzucać.
No ale przywykłam, w pewien sposób nie zwracałam na to uwagi. Byłam jeszcze dzieckiem, miałam własny świat. Potem się przeprowadziliśmy, nowe znajomości, nowa szkoła, mama zeszła trochę na drugi plan.
Wydaje mi się że problemy zaczęły się po wypadku ojca 3 lata temu. Pierwsze tygodnie to był istny horror, nie było wiadome czy będzie chodzić, trzeba było go sprowadzić jakoś do Polski, zająć się leczeniem, operacjami. Obie trochę podłamałyśmy się psychicznie. Widziałam że mama się boi i odczuwa wszystko tak samo jak ja, tyle że ten jej strach i emocje znalazły ujście w obwinianiu o tą sytuację wszystkiego i wszystkich dookoła. Bóg, rodzina, firma ojca. Nie przyjmowała do wiadomości faktu że mogło się skończyć dużo gorzej. Przemilczałam to jakoś, z pomocą przyjaciół jakoś zniosłam ten trudny okres. Myślałam że jak tata do nas wróci to będzie wszystko dobrze - przeliczyłam się, wtedy dopiero się zaczęło. Wypadek był dość poważny, tata nie mógł pracować przez około rok. Mama zaczęła mu wyrzucać że jest nieudacznikiem, fajtłapą, nie potrafi wyżywić rodziny. Śmiać mi się chce kiedy myślę o takiej paradoksalnej sytuacji - to tata przez te kilkanaście lat był głównym żywicielem rodziny, ona nawet nie kiwnęła palcem, jej obowiązki ograniczały się do gotowania i sprzątania. Doszło do tego że zaczął przez nią popadać w jakieś stany depresyjne. Szukał pomocy w kościele więc to też wyśmiewała. Kiedy ktoś śmiał jej zasugerować że w sumie sama mogłaby pójść do pracy (przez te kilka lat zanim się urodziłam była kasjerką) to zbywała to stwierdzeniem że "to jej sprawa". I tyle. Czujecie tą hipokryzję?
Potem wszystko jakoś wyszło na prostą, tata wrócił do pracy a mama wśród rodziny mogła roztaczać aurę "wielce pokrzywdzonej tym co ją spotkało".
Ja skończyłam wtedy gimnazjum, poszłam do liceum, zaczęłam w pewnym sensie nowy etap. Na dłużej znikałam z domu bo mieszkamy na obrzeżach a moje liceum mieściło się w centrum więc dojazdy trochę mi zajmowały. Pojawiały się pierwsze pretensje o to że tak długo mnie nie ma, że musi czekać do wieczora z obiadem (jakby nie mogła zjeść sama). Kiedy chciałam zjeść z koleżankami na mieście urządzała mi awantury że ona czeka na mnie cały dzień sama a ja wolę szlajać się zamiast wrócić do domu i tp i td. Dodam, że nie były to jakieś codziennie wyjścia, zazwyczaj może raz na tydzień czy dwa tygodnie. Inni moi znajomi jadali tak znacznie częściej, ale jak to już kilkanaście razy usłyszałam "ja nie jestem inni". Tak samo wyglądała kwestia wyjść na wieczór czy na całą noc - kiedy chciałam się spotkać ze znajomymi na mieście, czy pojechać do jakiejś przyjaciółki musiałam jak mantry wysłuchać "no idź, ja zostanę tu sama, jak zawsze", "nie uczysz się, tylko cały czas wychodzisz" (cały czas - raz na dwa tygodnie?), "nigdy cię nie ma w domu, traktujesz to jak hotel"
Co istotne, mam też psa. Pies zaczął być potem kwestią przetargową ("masz być o 17, bo ktoś musi wtedy wyjść z psem, jak na pewno tego nie zrobię więc jak cię nie będzie to psa po prostu wypuszczę") Kiedy tata był w domu to nie było problemu bo to on wychodził z psem. Dodam że dla mnie to też nie jest żaden problem a raczej przyjemność, chętnie wychodzę rano czy wieczorem ale to chyba naturalne że nie zawsze jestem w stanie. Moja mama tego nienawidzi, nie mam pojęcia czemu - zabrzmi to brutalnie ale na jej miejscu cieszyłabym się mając taką możliwość, poza spacerami jedynie siedzi w domu gotując i sprzątając, w wolnym czasie czytając czy oglądając jakieś głupie seriale.
Z takimi pogróżkami też sobie jakoś poradziłam, po prostu wracałam do domu na tą 17 i potem znowu znikałam, trochę uodporniłam się już w tym czasie na jej narzekania i zwodzenia.
Trochę głupio się przyznać ale kłamię na potęgę. Kiedy nocuję u chłopaka, mówię że jestem u koleżanki. Kiedy szłam na koncert rzekomo byłam na urodzinach przyjaciółki. Chciałabym być z nią szczera ale po prostu wiem że to byłby horror - nie zmrużyłaby oka w nocy bo nie ufa mi właśnie w kwestiach takich wyjść i relacjach z chłopakami, mimo tego że nigdy nie dałam jej do tego powodów. Niby wie że z kimś się spotykam ale i tak powtarza że to mój "kolega", cały czas mówi że jeszcze mam czas, jak kiedyś powiedziałam jej że wychodzę na randkę to potem godzinami wysłuchiwałam że "tylko to mi w głowie a mam mleko pod nosem" (miałam wtedy 17 lat...)
Pod koniec liceum pojawiła się kwestia studiowania - naturalne że trochę musi się pozmieniać. Rozważałam na początku wyjazd za granicę (wszyscy powtarzali "a co z mamą, mamie pęknie serce" - jakby to matka była priorytetem w moim życiu), teraz bardzo prawdopodobne że wyjadę do innego miasta. Powiedziałam już o tym tacie, poparł mnie ale niewiele możemy oboje zrobić w kwestii mamy. Przypuszczam że jak wyjadę to po prostu się załamie, nie wiem jak inaczej to określić. Mam wrażenie że straci przy tym po części sens życia.
Nie ma hobby. Książki? Okej, ale ile można czytać?
Nie ma pracy. Sugerowaliśmy jej z ojcem żeby czegoś poszukała, jeżeli nie tego to jakiegoś kursu czy studium. Cokolwiek. Byle by się rozwijała, nie siedziała bezczynnie w domu. Nie chodzi już nawet o pieniądze. Na wszystkie takie propozycje reaguje agresją, swoim typowym "to moja sprawa", parę razy stwierdziła że praca na kasie czy w markecie by jej teraz uwłaczała (brak mi słów, serio...)
Nie ma przyjaciół. Ok, ma jedną przyjaciółkę która pracuje i ma też swoje życie. Pozatym, nie ma znajomych czy kogoś z kim mogłaby spędzić trochę czasu. Są co prawda moi dziadkowie ale oni raczej nie ruszają się z domu.
O ile jest jeszcze mój tata, jest względnie okej bo wtedy to on spędza z nią czas a ja jako tako nie mam ograniczeń. Schody zaczynają się właśnie w momencie kiedy on wyjeżdża.
Trochę mi jej w tym momencie żal bo czuję, w jakim położeniu się znalazła. Przez te wszystkie lata liczyła chyba na to że tak już będzie zawsze - ja nie dorosnę, nigdy nie wyfrunę z gniazda, zawsze będę gdzieś obok. Uzależniła siebie ode mnie niesamowicie, czasami (przepraszam za stwierdzenie) czuję się jakbym miała dziecko czy jakieś zwierzątko bo nie radzi sobie z obsługą komputera czy telefonu, nie potrafi sobie jakoś sama zorganizować czasu, nie mam wolnej ręki co do moich zajęć bo zawsze musi wiedzieć co i do kiedy robię.
Czuję się tym zmęczona i uwiązana. Nie mam ochoty jej ranić czy utrudniać życia. Po prostu chcę bez ograniczeń wieść swoje własne. Wiem jak to zabrzmi ale w pewnym sensie czuję się trochę wyprana z uczuć do niej. Mam poczucie że sama na to zasłużyła, że to jej opór i ten cały jad po prostu zwróciły się przeciwko niej.
Czy ktoś jeszcze był w takiej sytuacji?
Jeżeli przeczytaliście to do końca to dziękuję. Nie wiem czy można tu coś poradzić, może po prostu potrzebowałam się wygadać bo znajomi trochę mnie nie rozumieją, ich matki wydają się być zupełnie inne niż moja, czasem strasznie im zazdroszczę. Potem mam do siebie pretensję bo przecież matka to matka.
Szkoda, ze twoja mama nie rozumie, ze dzieci nie wychowujemy dla siebie. Wychowujemy je dla wielkiego swiata. Tym bardziej, ze nie dzieje jej sie zadna krzywda. Jest zdrowa, sprawna i moze sobie sama swietnie poradzic. Nie mozesz czuc sie odpowiedzialna za to, co bedzie czula, jak wyjedziesz na studia. Niech czuje, co chce. Ona toba manipuluje i wywoluje u ciebie juz cale twoje zycie wyrzuty sumienia, a to jest wstretne i tak sie nie robi. Badz stanowacza i postaw na swoim. Nie robisz nic zlego. Wyrwij sie od niej, bo spaczysz sobie charakter.
Mam syna jedynaka i wychowywalam go sama. Jednak ZAWSZE TAK GO WYCHOWYWALAM ,zeby to on sobie ulozyl zycie tak ,by byl szczęsliwy ! Ja tylko mialam się cieszyc jego szczęściem. Nauczylam go wielu rzeczy (nawet gotownia) ,by kiedys sobie SAM dal radę. Ulozyl sobie zycie, ma szczęsliwą rodzinę i fajną pracę. JA TYLKO WTEDY do nich przyjezdzam ,gdy wyraźnie mnie o to poproszą.
Uwazam ,ze Twoja mama jest osobą toksyczną i MYSLI WYLACZNIE O SOBIE. Gdyby zalezalo jej na Twoim szczęsciu , nie mowila by "znowu mnie zostawiasz samą" !!! Z tego co piszesz, jest tez naladowaną złą energią ! Tacy ludzie psują atmosferę wokol siebie. Ja tez mialam podobną sytuację, wiec jak tylko moglam -ucieklam z domu. TY TEZ PRZEDE WSZYSTKIM MYSL O SOBIE, a matka powinna sama o siebie zadbac, a nie trzymac cie na sznurku. ALE PAMIETAJ ,ze jestes jeszcze mloda, a zycie nie zawsze jest proste i latwe. Wielu ludziom nie mozna ufac. Na imprezach czesto są narkotyki i alkohol (i tu Twoją mame rozumiem, ze się boi) MUSISZ ODZIELIC TOKSYCZNOSC MATKI od tego ,czego w zyciu oczekujesz i dążyć do celu. TRZYMAJ SIE
Hej... miałam bardzo podobnie z moją mamą. Uwielbiała mną manipulować od zawsze, uciekłam do innego kraju i dalej to robiła...
Co pomogło? Założenie własnej rodziny, lekkie zdystansowanie się. Po prostu odpuściłam, przestałam przekładać jej dobro nad moje, bo moje uczucia też SĄ WAŻNE, też się LICZĄ...
A myślałam, że moja mama miała problem z odcinaniem pępowiny.
Współczuję ci, bo dla dziecka, które kocha swoją matkę, jednym z najgorszych doświadczeń jest, gdy matka dorastanie i usamodzielnianie się dziecka traktuje jako atak na siebie. Nie będę cię pocieszać - samo się nie poprawi, nie "będzie dobrze".
U mnie było odrobinę łagodniej. Co prawda mama ma "tylko mnie", bo z ojcem się rozstała - ale z drugiej strony ma siostrę, miała rodziców (teraz już tylko babacię), pracuje. I chociaż nie była zachwycona, wiedziała, że studia w Warszawie są dla mnie lepszą opcją niż studia w naszym mieście.
Teraz, 5 lat po wyprowadzce, nasze relacje są dużo lepsze, dużo bliższe i jednocześnie zdrowsze niż w czasie liceum. Ostatnie zgrzyty pojawiły sie gdy chciałam pierwszy raz w życiu spędzić Boże Narodzenie z ojcem a sylwestra z chłopakiem - ja i mama jesteśmy prawosławne, więc oczywiście te święta chciałam spędzić z nią, ale zamiast zwyczajowych 3 tygodni w domu spędziłabym tydzień. Była okropna awantura, potem 2 godziny wypłakiwałam się w słuchawkę swojemu facetowi. Ale ostatecznie mama zaakceptowała mój wybór - bo nie bardzo miała inne wyjście.
Nie wszystkie matki gładko przyjmują do wiadomości fakt, że dzieci nie przeżyją z nimi życia, bo mają własne. Że dziecko to nie taki "jakby mąż" tylko bez możliwości rozwodu, związany z matką na wieczność mentalną pępowiną. I tym matkom trzeba to nieraz brutalnie i bez cackania się uświadomić. Kilka razy musiałam swojej mamie powiedzieć "nie jesteś moją życiową partnerką, nie mam obowiązku żyć z tobą" zanim do niej dotarło. Kocham ją, szanuję, jestem jej wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiła - ale to nie znaczy, że jestem jej winna swoją obecność, że nie mam prawa układać sobie życia po swojemu i niezależnie od niej. I dokładnie tak samo jest z tobą.
Ostatecznie musisz sobie odpowiedzieć na pytanie, co jest dla ciebie ważniejsze: zadowolenie mamy? przeżycie życia po swojemu? Jeśli wybierasz to drugie, to nie jesteś wyrodną córką i nie daj sobie tego wmówić. Mnie też rodzina pytała, czy mama nie będzie tęskniła jak się wyprowadzę kilkaset kilometrów od domu. Odpowiadałam, że oczywiście będzie tęskniła - i ja też. Ale tak samo tęskniłaby za 5 lat, gdy wyprowadzę się w poszukiwaniu pracy czy za 10 jak założę własną rodzinę i zamieszkam ze swoim facetem. A w ogóle to pytanie jest idiotyczne - odwracając sytuację, czy oni uważają, że powinnam zrezygnować ze swoich planów i ambicji, bo mamie będzie przykro? Czy mamie, która kocha swoje dziecko, faktycznie jest przykro, że to dziecko dorasta i się usamodzielnia, czy raczej jest dumna, że je dobrze wychowała? To im zamykało buzie.
Z mamą tak prosto nie było - w pewnym momencie trzeba było postawić ultimatum. Albo akceptuje, że moje życie jest niezależne od niej, albo idę do pracy, wypruwam sobie żyły, żeby to pogodzić ze studiami, a z nią nie mam nic wspólnego. Kocham ją, ale nie będę od niej uzależniać moich życiowych wyborów - nie do końca życia.
Moja mama w końcu zrozumiała i tobie życzę tego samego - ale to nie jest gwarantowany rezultat.