Cześć wszystkim!
Czytam Wasze forum już jakiś czas, a teraz przyszła pora kiedy pierwszy raz muszę szukać porady u obcych ludzi.
Mam mętlik w głowie, chciałabym, żeby ktoś spojrzał na moją sytuację na chłodno, z dystansem i powiedział mi, czy postępuję właściwie.
Jestem mężatką od 3 lat. Pobraliśmy się po dłuższej znajomości [5lat] jego rodzice mnie znali i - ponoć - lubili. Nikt nie miał żadnych wątpliwości co do ślubu, sami powiedzieli że mamy mieszkać z nimi, że witają w rodzinie, że 'mama i tata'. Sielankowo.
Mąż prowadzi z rodzicami firmę. Mieszkamy z teściami, bo forma jego pracy wymusza na nim bycie dostępnym 24/7 i przede wszystkim - bycie na miejscu. Zgodziłam się na te warunki przed ślubem, bo wiedziałam jaki ma zawód, wiedziałam, że to kocha. Początkowo było ok. Starałam się ze wszystkich sił, żeby jego rodzina mnie polubiła, pomagałam w rodzinnym biznesie oraz pracowałam jednocześnie na pełen etat w swoim zawodzie. Układało się fajnie.
Tu zaczyna się opis czemu uważam, że teściowa mnie nienawidzi i czemu mi nie pasuje mieszkanie z nią, jak ktoś mało cierpliwy może ominąć.
Pierwsze zgrzyty pojawiły się kilka miesięcy po ślubie [albo i wcześniej, ale wszystko było mi na bieżąco pięknie wyjaśniane jako nieporozumienie]. Zaczęło się ignorowanie mnie ze strony teściów, obrażanie się nie wiadomo o co, jakieś plotki. Starałam się dociec o co chodzi, ale ostatecznie wychodziło, że powody są absurdalne [np. tydzień milczenia, bo powiesiłam na ścianie w swoim pokoju obrazek]. Ewentualnie sami nie byli w stanie mi wyjaśnić w czym problem i kończyło się na 'ona ma taki charakter'.
Przymykałam oko w imię zgody, w imię szczęścia mojego męża. Ciągnęła wszelkimi siłami, żeby ta rodzina trzymała się razem, żebyśmy byli rodziną przed duże R. Tak płynął czas, a działo się coraz więcej i było coraz trudniej. Ja też zaczęłam dostrzegać więcej rzeczy. Nie wolno mi nic ugotować, ale wszyscy dookoła słyszą, że nic nie robię. Moje jedzenie stoi, aż spleśnieje bo nikt go nie poda na stół [a niestety z powodu pracy nie mamy szans jadać razem posiłków]. Nie istnieję - nikt nie odezwie się do mnie wprost, jak już musi mi coś powiedzieć to mówi to mężowi, chyba z nadzieją, że sama załapię, że to do mnie. Np. Stoimy koło siebie i teściowa mówi do męża 'X, ugotuj dzisiaj zupę, chociaż wie, że on nie umie i tego nigdy nie robi. Kiedy teściowa nie ma czasu zrobić obiadu, ja zrobię, to wchodzi i mówi 'X, tam masz konserwę, to zjedz cokolwiek, bo dzisiaj nie ugotowałam, to musi Ci wystarczyć'. Moje imię nie przeszło jej przez usta od dnia ślubu. Żeby nie przeciągać - na chwilę obecną jestem w tym domu traktowana jak intruz. Jawnie, nikt nie zachowuje pozorów. Z teściową nie rozmawiam od pół roku. Milczenie na poziomie: nie usiądę z Tobą przy jednym stole, jak muszę koło Ciebie przejść korytarzem to odwracam wzrok w przeciwną stronę, a jak widzę że coś niesiesz i kolanem otwierasz drzwi to stoję i patrzę. Opowiada kłamstwa na mój temat, nawet nie stara się żeby były realne np. płacze w telefon do kogoś tam, że nie będzie w tym roku wigilii, bo jest taka zapracowana, że nie zdąży, a ja nic nie robię. Jednocześnie dobrze wie, że wszystko przygotowane przeze mnie i posprzątane czeka tylko na to żeby goście przyjechali, a ona cały dzień ogląda tv. [Jest gospodynią domową, praktycznie nie pracuje zawodowo, figuruje w firmie, ale nie ma tam obowiązków].
koniec opisu, do sedna
To są przykłady, które można mnożyć i mnożyć, nie zamieszczę tutaj nawet ułamka tego co dzieje się w moim życiu, bo byście pozasypiały w trakcie czytania tego elaboratu. Mam nadzieję, że jednocześnie nakreśliłam mniej więcej jak bardzo beznadziejnie jest.
Ostatecznie nie wytrzymałam i wyprowadziłam się na tydzień do rodziców. Myślałam, że coś się zmieniło: teść wziął sprawy w swoje ręce, porozmawiał z teściową, z mężem, wywalili sobie wiele brudów, ustalili, że w przyszłym roku oddzielimy sobie piętro, żeby mieć niezależne mieszkanie i że mam wracać. Pełna nadziei i radości wróciłam do domu i... nic. Nic się nie zmieniło. Dalej jestem intruzem. Nikt nawet słowem nie porozmawiał ze mną o zaistniałej sytuacji, wiem tyle, ile opowiadał mi mąż. Cisza, jakby nic się nie wydarzyło. Ale postanowiłam ostatni raz dać szansę, na prawdę kocham męża i chciałabym ratować nasz związek, złapałam się myśli o własnym wydzielonym mieszkaniu jak ostatniej deski ratunku. Ale idzie opornie - mąż na wszystko odruchowo reaguje 'nie' [chociaż potem się reflektuje i słucha co mam do powiedzenia, to jednak w głębi czuję, że nie chce rewolucji, najlepiej wszystko najmniejszym kosztem, żeby tylko było jak jest]. Kolejne awantury między nami, kolejne dni kiedy nie potrafiłam z radością wrócić do domu... Zdarzyło się coś, co przelało czarę goryczy. Zostałam napadnięta, w pracy, nic fizycznie się na szczęście nie stało, ale przeżyłam, to okropnie. Wróciłam w środku nocy do domu, a rano o 6 musiałam stawić się znowu do pracy. W te same miejsce gdzie dzień wcześniej zostałam zaatakowana i znowu być tam sama. Nikt się tym nie przejął. Mąż oczywiście pocieszał itd, natomiast teściowie nawet nie zapytali czy nic mi nie jest, jak się czuję. Kompletne zero. Mąż też mocny w gadce, ale jak nie wytrzymałam i popłakałam się w nocy przyznając, że boję się wrócić do pracy to pod wpływem emocji powiedział, że może dzień czy dwa ze mną tam pójść [miał taką możliwość, martwy sezon w firmie, nie ma nawału roboty]. Oczywiście jak tylko łzy wyschły to zdanie zmienił i już miał swoje plany.
A ja kolejny raz zaciskałam zęby i sama sobie poradziłam. Jak zwykle. Mogłam sobie poradzić nie licząc na nikogo, tylko awanturą wymusić pomoc. Odpuściłam, już tego nie chcę.
Jestem wykończona. Nie śpię nocami, a jak zasnę to śnię o pracy albo sytuacji w domu. Niedawno zmieniłam stanowisko i mam ogrom nowych obowiązków, ogrom stresu. Wracam do domu i słyszę od teściów, że całe dnie siedzę na tyłku i nic nie robię. Jestem nerwowa, wybucham bez powodu. Praca nie pozwala mi na strojenie fochów, więc tłamszę to w sobie, trzymam służbowy uśmiech. Coraz częściej kołacze mi serce, mam napady, że chce mi się wymiotować od przyspieszonego bicia serca. Momentami nie potrafię się uspokoić. To chyba ten moment, kiedy mogę uznać, że przysięgę 'uczynię wszystko, żeby to małżeństwo było zgodne, sprawiedliwe i trwałe' wypełniłam. Pora odpuścić i zadbać o siebie.
Znalazłam mieszkaniem, wyprowadzam się. Nie daleko, na tyle, żeby mąż mógł bez problemu [ewentualnie z minimalnym wysiłkiem dodatkowym] pracować tak jak obecnie, wiem, że to kocha, nie chcę mu utrudniać.
Zapytałam męża, czy idzie ze mną - nie umie się jasno zadeklarować. Raz mówi, że tak, raz milczy, raz mówi, że nie chce, bo już nie wrócimy, a on chce mieszkać w rodzinnym domu bo inaczej nie będzie mógł rozwijać firmy. Wiele rzeczy mówi, ja już nie wiem, w co wierzyć, a w co nie. Obiecuje, że wiele zmieni, ale obiecywał nie raz. Obawiam się, że moment wyprowadzki będzie końcem mojego małżeństwa, bo on ostatecznie wybierze rodziców i firmę [w której dla jasności jest na tą chwilę nikim, nic oficjalnie nie należy do niego, nie dostaje nawet pensji... Ja nas utrzymuję].
Powiedzcie, że robię dobrze.
Albo, że nie.
Chciałabym cokolwiek usłyszeć od osób z zewnątrz. I generalnie chyba najbardziej to chciałam z siebie to wylać, bo dość mam grania bohatera w realu.
Dziękuję, jeśli ktoś poświęci czas, żeby to przeczytać.