Kocham moich rodziców, mimo że nie jestem z tak zwanej "normalnej rodziny"
Moi rodzice rozstali się jak miałam 9 lat - wystarczająco dużo, bym wcześniej miała szansę w miarę świadomie przypatrywać się ich kłótniom.
Mama bywa kobietą-bluszczem - tyle że nie wobec mężczyzn a wobec mnie. Wywalczenie sobie niepodległości było długotrwałym procesem, który na szczęście powoli zbliża się do finiszu (choć ostatnio zafundowała mi niezłą jazdę przed świętami, kiedy okazało się, że po raz pierwszy od 13 lat spędzę je z ojcem - z nią też; z nim katolickie, z mamą prawosławne, bo rodzice są różnych wyznań).
Tata to facet-kometa - odkąd wyprowadził się z domu co jakiś czas pojawiał się i znikał z mojego życia. Zawsze niespodziewanie i bez słowa. Od 1,5 roku mamy regularny kontakt, jest szansa, że jako dorosły człowiek ułożę sobie z nim wreszcie relację.
A jednocześnie moje najwcześniejsze dzieciństwo (do 7 lat) to był okres pełnego szczęścia, mam z tamtych czasów mnóstwo dobrych wspomnień. Byłam chcianym dzieckiem, któremu nigdy nie brakowało uwagi rodziców, którzy robili wszystko, żebym była szczęśliwa. Po rozstaniu też się starali na swój sposób - mama była nadgorliwa, tato za mało aktywny, ale jako dorosła osoba jestem w stanie to zrozumieć. Dali mi tyle, ile umieli i więcej od nich nie wymagam. Dziś to ja powoli zaczynam kontrolować relacje z nimi i układać je tak, żeby mi pasowało.
Jasne, że byli dla mnie źródłem bólu. Ale też niewątpliwie oboje mnie kochali. I ja też ich kocham. Chyba taki imperatyw.