Cześć. Piszę tu, bo liczę na wsparcie (lub też wylanie na mnie zimnego kubła wody), pocieszenie, ocenę sytuacji, wskazówki, ostatecznie - nie chcę po prostu tego tłumić w sobie.
Jestem z T 1,5 roku (znamy się o wiele dłużej). Krótki staż związku, a jednak czuję się jakbym była w 20letnim małżeństwie. Przez prawie 1,5 roku żyliśmy w związku na odległość. Początki były cudowne (jak zawsze), mieliśmy mniej zmartwień, a spotkania (co tydzień, 2, 3 tygodnie, na dzień, tydzień miesiąc) były radosne i beztroskie. Jednak pół roku temu coś się popsuło, była ogromna kłótnia (w której T był okropnie bezwzględny, a ja zachowałam się jak furiatka), jednak wróciliśmy do normalności. Kilka miesięcy szczęścia i spokoju (chociaż już nie było takiej szalonej miłości jak na początku), a potem wiele ciężkich tygodni (każdy w swoim mieście miał milion spraw do ogarnięcia, mogliśmy wspierać się tylko przez telefon). Było ciężko. Ale ciągle byliśmy zadowoleni, bo wiedzieliśmy, że od Nowego Roku się przeprowadzę do jego miasta. Obiecywał, że będziemy spędzali ze sobą masę czasu, będziemy ze sobą sypiać prawie codziennie (nie tylko chodziło o seks ale i o normalne spanie), że będzie mi pomagał, blabla. I oczywiście - jak obiecał mojej mamie - ładnie się mną zaopiekował, pomagał z przeprowadzką, zapraszał do siebie na obiady, bym nie wydawała kasy, czasem coś ugotował, pomagał się odnaleźć (tłumaczył gdzie i czym dojechać)m pomagał szukać pracy. Był dobry i pomocny.
Jednak mi to nie wystarczy. Miało być bajkowo, a jest nijak. On ma wiele spraw na głowie i najgorsze jest to, że ich jest coraz więcej, bo dostaje w pracy coraz to nowsze zlecenia i ma tego pełno. Ma dla mnie mało czasu i wcale nie jest tak kolorowo jak być miało. Jeżeli spędzamy ze sobą jedną noc w tygodniu to jest to sukces. Spotkania są chwilowe i przelotne. Dodatkowo - on stał się nudny, co mu w końcu powiedziałam (bo od kilku miesięcy taki się powoli stawał) - może niezbyt to miłe z mojej strony, ale powiedziałam, że nudzę się przy nim... Nie dość, że się zaniedbał (z figury sportowego faceta niewiele zostało, a brzuch urósł), to stał się byle jaki. Jak już siedzimy razem, to on by ciągle spał. Jesteśmy oboje zmęczeni, robimy drzemkę max 20 min., a on potem nie wstanie tylko śpi 2h, budzi się i mówi, że (jak jest u mnie) idzie do domu, albo idzie spać (już tak na dobre, na noc). Nie robimy nic ciekawego, on ciągle narzeka na brak kasy (bo niewiele zarabia, powiedziałabym, że nic - to taka praca, która wymaga wiele uwagi, ale niewielkie z tego zyski - to taka furtka na przyszłość i tyle), ale na fajki pieniądze ma. Nie pamiętam kiedy dostałam kwiatka, nie pamiętam kiedy zrobił coś nieprzewidywalnego i innego. Nie fascynuje mnie tak jak kiedyś. Ja stałam się marudna i jestem na siebie zła, on ma dość marudzenia. Marudziłam mu o kinie, zrobiłam aferę o to, że nic nie robimy, to na drugi dzień zaprosił mnie do kina! Niby się ucieszyłam, ale o wiele lepiej by to wyglądało, gdyby zrobił to wcześniej, sam z siebie... Najlepsze jest to, że ja odebrałam i zapłaciłam za bilety (byłam wcześniej w kinie) i on mi oddał kasę tylko za siebie, poszedł po zakupy pytając co chcę na seans, ja mu powiedziałam, a on kupił coś czego nie lubię, a gdy zapytałam czemu to odpowiedział, że to było najtańsze. Fajna randka.
Nie, że czepiam się szczegółów, ale ciągle mnie zawodzi w mniejszym czy też większym stopniu. Mówi, że przyjedzie - godzinę przed mówi, że nie da rady. Wiem, że ma racjonalne powody, jednak jestem zdenerwowana, że jest niesłowny ZNOWU. Do tego mieszkam u jego znajomych. I często siedzę sama, nie znam w mieście prawie nikogo. Kiedy siedzę tu sama (miał u mnie bywać często...) to czuję się jak idiotka - rzuciłam wszystko, by przyjechać do chłopaka, a on nie ma dla mnie czasu.
Generalnie sytuacja jest bardziej skomplikowana. Wiem, że chce dobrze, ale nie do końca mu się to udaje. Wiem, że nie zawsze przez niego. Ale czasem odmawia mi spotkania, bo musi tatę odebrać z imprezy, bo tata chciał popić.
Bliskości jest mało, seksu jest mało, bo jak już się trafi bliskość, to ja chcę po prostu leżeć i cieszyć się jego obecnością.
Żeby nie było, że ja ciągle wymagam - ostatnio, gdy był chory - opiekowałam się nim, jechałam do szpitala z nim, cały weekend skakałam wokół niego i to mnie bardzo cieszyło, że mogłam pomóc.
Fakt, że sama mogłabym czasem coś zaproponować, ale kiedy mówię mu, że może gdzieś pójdziemy, to on, że nie ma kasy. To już jest nudne, bo przecież by iść pokarmić kaczki (^^) nie musi mieć w portfelu miliona dolarów.
Dużo obiecywał - że będziemy razem uprawiać sport, że znajdziemy wspólne zajęcie, że będzie fajnie, że będziemy razem. A ja znowu siedzę sama w domu jego znajomych, którzy są dziwni i praktycznie się do mnie nie odzywają.
Jestem zawiedziona i przerażona. Bo zostawiłam wszystko, a okazało się, że nie jest tak kolorowo, nie wiem co robić. Czekać? Przestać go męczyć i czekać aż zechce coś robić? Chociaż po wczorajszej kłótni może mieć mnie dość (kłótnia sprowokowana przeze mnie). Ma obowiązki, oczywiście. Ale nie można zapominać o podtrzymywaniu związku... A on tak oklapł, że aż przykro, mam wrażenie, że mamy po 70 lat, a nie 25.
Dodam, że znalazłam pracę, też wracam zmęczona, ale chcę coś robić, chcę z nim spędzać czas, czasem też godzę się na odpoczynek przed tv czy komputerem...
On kiedyś był fajny, stał się nudny, a ja przez znudzenie jego zachowaniem stałam się męcząca, bo się czepiam.
Wiem, że dużo w tym mojego egoizmu. Ale naprawdę się starałam, by to wszystko jakoś wyglądało, ale się poddałam i chcę by to on działał, by nabrał witalności i chęci do życia.
Skoro teraz nie ma siły, to co będzie za 20 at, kiedy będziemy codziennie chodzili do pracy i powoli zdrowie będzie się pogarszało? Może to frustracja z braku środków pieniężnych z pracy? Stał się nerwowy, dziwny. Nie rozumiem...
Co robić, co robić, byśmy byli szczęśliwi?