Witajcie, nie wiem czy umieszczam dobrze temat, bo dotyczy mojego związku, ale nie wiem, z którym innym wątkiem go połączyć...
W zeszłym tygodniu rozstałam się z narzeczonym (rzucił mnie) po ponad 7 miesiącach bycia razem i 2 miesiące po zaręczynach.
Jestem osobą trudną, mam wybuchowy charakter, często się czepiam, mam problemy z zaufaniem, zdarza się, że najpierw powiem/napiszę, a później pomyślę, aczkolwiek mimo tych wad wiem, że jestem dobrym człowiekiem, pomocnym, uczciwym, osobą wierną i lojalną. Potrafię przyznać się do błędu, staram się walczyć z negatywnymi cechami mojego charakteru – choć jest to trudne, umiem przeprosić.
Zaręczyny były szybko - pod koniec listopada. Bardzo romantyczne - plaża, świecie, kwiaty, szampan, fajerwerki. Przygotowane z pompą i pomocą 3 kolegów. Wiedziałam, że chce mi się oświadczyć, bo wygadał się podczas jednej z naszych kłótni.
Nasz związek to było pasmo szczęścia, miłości, wspólnych zainteresowań ale też wielu kłótni, czepialstwa o pierdoły (z mojej strony). Byliśmy nierozłączni, wszystko robiliśmy razem, wszystkie wolne chwile spędzaliśmy razem. On często dawał więcej niż ja, ale ja nie byłam tylko biorcą. Ja wybuchowa i emocjonalna, on spokojniejszy, cierpliwszy – łagodził konflikty i wyciągał pierwszy dłoń. Bywałam zazdrosna, a kompleksy potęgowały to jak i moją podejrzliwość co do jego zamiarów wobec mnie. Nie potrafiłam do końca zaufać.
W grudniu zaczęło się dziać gorzej (była nawet kłótnia podczas świąt) – nie chciałam zbytnio jechać do jego rodziny. Powód? Nie czułam się w 100% akceptowana, nie traktowali mnie tak, jak moi rodzice jego, krępowałam się. Bardzo.
W styczniu nasz tygodniowy, wspólny wyjazd i duża kłótnia (z powodu jego bardzo mocnej wiary, związanych z nią lęków i mojego braku umiejętności zrozumienia pewnych rzeczy, ale kilka godzin później wbijałam mu do głowy to, że uprawiając seks przedmałżeński z osoba, którą kocha i wobec której ma poważne zamiary – nie grzeszy i jest dobrym człowiekiem).
Powrót z urlopu, moje znaczne pogorszenie samopoczucia fizyczno-psychicznego. Testy na covid, mnóstwo badań krwi, fatalne samopoczucie. Brak chęci do życia, apatia, bóle, jego kwarantanna. Codziennie rozmawialiśmy na kamerce.
Na początku lutego, po jednej z naszych rozmów, gdzie ja coś napisałam, co on opacznie odebrał, stwierdził, ze stracił siły na bycie ze mną, nie ufa mi już i zerwał przez telefon. Ciągle powtarzał, że mnie kocha, że nie ma innej, ale boi się być ze mną. Ja w końcu poszłam do psychologa, by udowodnić mu, że potrafię się zmienić, chociaż wcześniej jego prośby niestety próbowałam zbywać. Nic z tego. Kilka rozmów przez telefon, jego ciągłe płacze, moje prośby, dwa spotkania w pracy, umówienie się na spotkanie, by wszystko sobie wyjaśnić. Odbyło się wczoraj. Przyjechał zapłakany, miał ze sobą wszystkie moje rzeczy, które u niego zostawiłam. Gdy chciałam go dotknąć, wpadł w histeryczny płacz. Po prostu wył. Gdy się uspokoił, rozmawialiśmy przez 4 godziny, wiele pytań, wiele wyjaśnień i w końcu jego insynuacje, co do kontynuacji naszego związku. W pewnym momencie przytulił mnie i zaczął namiętnie całować. Spytał, czy obiecam, że się zmienię. Obiecałam. Powiedział, byśmy dalej byli razem. Dodam, że podczas naszej rozmowy najpierw z kimś pisał, potem dzwoniła po kolei jego babcia, siostra i mama. Nie odbierał. Zagadałam później na Messengerze, napisał, że próbuje wyciszyć emocje, jest mu źle, boi się wszystkiego, ale mamy rozmawiać jak osoby, które chcą naprawić swój związek. Rozmowa była oschła ale wiedziałam, że to ja muszę odbudować jego zaufanie i nie będzie teraz tak pięknie jak kiedyś.
Rano napisałam z zapytaniem, czy się wyspał. Oddzwonił, powiedział, że się nie wyspał. Całą noc myślał, przyjechał na 6 do pracy, czuł się fatalnie, wymiotował i pojechał z powrotem do domu. Powiedział, ze przemyślał na chłodno i jednak nie możemy być razem. Mimo tego, co się wydarzyło wczoraj, nagle zmienił zdanie. Na moje pytanie, czy rozmawiał z mamą o naszym spotkaniu i co na nim zapadło, zawahał się i odpowiedział, ze tylko jej wspomniał.
Do czego dążę? Myślę, że mój były narzeczony jest rozdarty między miłością do mnie a zniechęcaniem do mnie przez jego rodzinę. Wydawało się wczoraj, że uwierzył w moje obietnice, chciał być dalej ze mną, a dziś taka wiadomość. Jak napisałam wcześniej, nie czułam akceptacji ze strony jego rodziny. Myślę, że wpływają na niego a on jest na to podatny. Jest z nimi zżyty, z mamą najbardziej (ojciec nie żyje).
Wiem, że nie zawsze byłam dobra dla niego, ale kochałam go jak mało kogo. Zdeterminowałam się na zmianę siebie najlepiej, jakby się dało, ale taka zmiana trwa, a nasz związek dopiero się rozkręcał i dla mnie czymś normalnym były kłótnie i stopniowe docieranie się. On wszystko (za) bardzo brał do siebie.
Myślę, że wczorajsze spotkanie nie potoczyło się po myśli jego bliskich. Wziął moje rzeczy i przyjechał wyjaśnić, w międzyczasie, pod wpływem impulsu bądź dalszego uczucia postanowił dać mi szansę, co chyba nie spodobało się mamie i stało się jak się stało.
Ponoć też wybiera się do psychologa…
Moi drodzy, czy jakbyście kogoś kochali, dalibyście mu szansę na pokazanie drugiej, ukochanej osobie, że potraficie się zmienić? Słuchalibyście się rad bliskich, nawet mimo oczywistego skutku: cierpienia i życia w samotności? Drugi raz zostawił mnie przez telefon a to niby dlatego, bo jest „miękki i tak mnie mocno kocha i bał mi się powiedzieć to prosto w twarz”…Czemu w ciągu kilkunastu godzin zmienił decyzję i tak to przeżywał, aż pierwszy raz w życiu wziął urlop na żądanie?
Moi bliscy odradzali mi walkę o ten związek, nazywając mojego ukochanego "niedojrzałym". Ja walczyłam dlatego, bo twierdził, że nadal mnie kocha, ja go również. Nie wierzę, że powodem rozstania jest "brak sił i zaufania"...Ludzie wyrządzają sobie większe krzywdy, zdradzają się, wybaczają i żyją dalej...