Jesteśmy razem od 4 lat. Na początku oczywiście był wspaniały. Wydawał mi się taki inteligentny, wrażliwy, idealnie dopasowany do mnie. Mogliśmy rozmawiać godzinami. Czułam się w jego oczach wyjątkowa i ważna. Traktował mnie dobrze, przejmował się mną. Zawsze dostrzegałam w nim ciemniejszą stronę, bo był trochę depresyjny, czasem złośliwy albo uparty, ale on to kontrolował, a ja umiałam z nim rozmawiać. Potem było coraz gorzej. Mieszkamy razem od dwóch lat. Na ten moment boję się ruszyć w domu albo cokolwiek powiedzieć, żeby on się nie "uruchomił". Ja mam dobrą pracę, którą lubię. On nie znosi swojej pracy i mało zarabia, co go frustruje, ale w sumie nie robi nic, żeby tę sytuację zmienić. Jak wróci z pracy sfrustrowany, to łatwo się denerwuje, jest zirytowany, przeszkadzam mu, nie chce mnie słuchać. I ja jak najbardziej szanuje to, że może potrzebować czasu dla siebie, ale w te dni niestety często bywa nieprzyjemny. Trzeba uważać, żeby go nie "uruchomić". Drobnostka wystarczy, żeby się nakręcił.
Najgorzej, kiedy robię coś nie po jego myśli. Przykładowo, na wiosnę przesadzałam kwiaty. Robiłam to wiele razy i zawsze na gazetach. Nigdy nie zostawał nieporządek po tym, ziemię dokładnie zmiatałam. Ale jemu już nie pasowało i powiedział, żebym to robiła pod prysznicem. Odpowiedziałam spokojnie, że nie jest to dobry pomysł, bo ziemia zatka odpływ. I ja naprawdę nie rozumiem, nie ogarniam tego umysłem... dlaczego on nie może uznać "ok, ona woli tak, podała jakiś argument, niech sobie tak robi"? On już musi się unosić, wyzywać mnie od gówniar. Zaczyna się jazda, że pewnie rozniosę ziemię po domu, że niczego nie umiem zrobić dobrze, że robię wszystko idiotycznie i bez sensu. W takich sytuacjach potrafi mi powiedzieć coś naprawdę strasznego. Na przykład "nie ma dla mnie wartości twoja opinia". I wiecie co? Jak od lat przesadziłam wiele roślin, bo po prostu dbanie o rośliny to moja pasja, i nigdy nie nabrudziłam, tak tego dnia pechowo odrobinka ziemi została na podłodze niezauważona przeze mnie. Aż mnie ciarki przechodzą, jak sobie pomyślę, jak tego dnia powiedziałam tylko cicho "przepraszam, nie zauważyłam", a on się na mnie wydarł "zamknij się! wiedziałem, ze tak będzie! naucz się coś robić dobrze!". Od tego momentu trzęsę się, żeby nigdy nie nabrudzić. Jak gotuję to trzęsę się, żeby mi nawet odrobinka sosu nie kapnęła przypadkowo na kuchenkę, bo on zauważy i się nakręci. Strach mu cokolwiek powiedzieć, strach z nim dyskutować. Ostatnio starsza i doświadczona koleżanka w pracy powiedziała mi, że jak na mnie patrzy, to widzi znerwicowaną dziewczynę. Widzi, ze niby jestem konkretna, ogarnięta, uśmiecham się dużo, ale czuje ode mnie ciągłe znerwicowanie. I ma rację. Jestem kłębkiem nerwów. Ciągle mam poczucie, że go wkurzam, ze robię wszystko źle. Wielokrotnie mnie obraził albo intencjonalnie powiedział coś, co dobrze wiedział, że uderzy w mój słaby punkt, zrani mnie. Prawie zawsze w końcu powie mi coś tak okropnego, że się popłaczę. Wtedy słyszę "no tak, popłacz się, tylko to potrafisz". Nigdy nie przychodzi potem do mnie, nigdy nie przeprasza, nigdy nie pyta mnie, czy wszystko dobrze. Po prostu ma to gdzieś. Czasu ze mną za bardzo nie spędza wieczorami. Ciągle gra.
Jak czuję się kompletnie przybita przez niego, to leżę w łóżku i wyobrażam sobie, że mogę porozmawiać z moim chłopakiem. Ale nie z nim takim, jaki jest teraz. Z nim sprzed trzech czy czterech lat. On był mi najbliższą osobą, jaką kiedykolwiek miałam. Kiedy myślę, że chciałabym się komuś pożalić, to myślę właśnie o nim. Chciałabym zobaczyć jeszcze raz tę twarz, którą widziałam trzy lata temu. Móc poczuć się bezpiecznie. Żeby mnie jeszcze choć raz ten człowiek przytulił i powiedział mi, ze dam sobie radę. Tylko zdaję sobie sprawę z tego, że tego człowieka już nie ma. I nie wiem, co zrobiłam źle, że już go nie ma. Czy to w ogóle moja wina? A może w ogóle nigdy go nie było? Milion razy analizowałam, czy go nie zraniłam, nie zawiodłam. I pewnie, nie zawsze byłam słodka, milutka i do rany przyłóż. Kiedyś zapomniałam o jego urodzinach, bo pomyliły mi się dni. Raz się obraziłam, bo sobie ubzdurałam, że chodzi na kawę z jakąś babą, co okazało się nieprawdą. Ale nigdy nie zdradziłam, nie potraktowałam podle, nie skrzywdziłam, nie oszukałam. On ma dni, kiedy jest miły, wszystko jest dobrze. Ale ma dni, kiedy nie okazuje mi ani odrobiny sympatii czy empatii. Traktuję mnie fatalnie. To mój pierwszy chłopak, więc ja długo nie wiedziałam, ze coś jest nie tak. Ja mam 24 lata, on 30. Kocham go, jestem przywiązana i nie potrafię odejść. Nie wiem, co mam zrobić. Mam wrażenie, że przy nim tracę swój charakter. Normalnie wygadana, pewna siebie, całkiem niegłupia. W domu? Przerażona, skulona, wytrącona z równowagi. Nie umiem już nawet się postawić. Chcę tylko, żeby przestał.