Tytuł wyraża w dużym uproszczeniu coś co czuję od dłuższego czasu. Podejrzewam, że ktoś z większym bagażem doświadczeń znajdzie w tym wzór.
Jestem z dziewczyną od około roku, znamy się nieco dłużej, kilka podejść do związku było, ale tak jakoś nigdy nam nie było po drodze. Lata mijały, jakoś tam się ze sobą zeszliśmy.
Od samego początku miałem pewne wątpliwości, przekrój naszej znajomości od początku wskazywał na jakieś takie niejasne intencje z jej strony. Byłem długo sam, uznałem wtedy, że może ze mną jest coś nie tak i przesadzam.
Mam wrażenie, że dziewczyna mnie kocha, ale nie lubi, czasem wręcz nienawidzi. Mam takie nieodparte wrażenie, jakby dziewczyna nienawidziła mnie za to, że to właśnie we mnie się zakochała. Ja wiem, że to może brzmieć komicznie, ale człowiek słyszał o różnych zaburzeniach osobowościowych i nie mam pojęcia czy coś takiego jest w ogóle możliwe. Mówię tylko o swoich subiektywnych odczuciach.
Dziewczyna miewa okresy, że jest do rany przyłóż, ideał kobiety. Zaradna, pracowita, odpowiedzialna, troskliwa, tolerancyjna dla moich odchyłów, zainteresowań, hobby.
Ale nader często miewa sytuacje, że w ułamku sekundy ma do mnie o coś pretensję, co ja gadam... mam wrażenie, że ma pretensję dosłownie o wszystko. Gdybym miał wymieniać o co ma do mnie pretensję to łatwiej byłoby powiedzieć, że nasuwa się pytanie - w jakim celu jest ze mną, z osobą, która de facto nie odpowiada jej w tak wielu aspektach życia. Dziewczyna ma takie momenty, że ciśnie po mnie jak burej su...e i nie ma na jej twarzy z tego powodu krzty poczucia winy, że może przesadza. Kłócimy się dosłownie o takie pierdoły, że ktoś stojąc obok i patrząc na to czym prędzej by się oddalił w obawie, że za moment sam oberwie za chęci do życia.
Dziewczynie praktycznie nie pasuje we mnie wszystko, gdybym miał wymieniać to łatwiej naprawdę powiedzieć - wszystko. Mam nie taka figurę jak chce (lekka nadwaga), nie odpowiada jej moja praca, nie odpowiada jej moje hobby, nie odpowiada jej mój styl prowadzenia się, nie odpowiada jej mój sposób wydawania pieniędzy, nie odpowiada jej mój samochód (serio!), nie odpowiadają jej moi rodzice, nie odpowiadają jej moje wartości w życiu... wymieniać można naprawdę długo i bez wgłębiania się w szczegóły, bo może w istocie w kilku tych aspektach mogę popełniać błędy - to naturalne chyba, nie ma ludzi bezbłędnych. Co istotne jednak to "widziały gały co brały". Jesteśmy ze sobą około roku czasu, ja przez ten czas naprawdę nie zmieniłem się nie do poznania, raczej dziewczyna miała świadomość z kim się wiąże. I znowu zaznaczam - sądzę, że moja osoba nie jest tu przyczyną, wszak nawet, jeśli w którymś z aspektów nie jestem "ideałem" to najprostszym rozwiązaniem jest po prostu mnie zostawić. Przecież ja nie zmuszam do bycia ze mną skoro nie odpowiada jej we mnie tyle cech charakteru. Mam wrażenie, że dziewczyna chce ze mnie zrobić kogoś kim absolutnie nie jestem.
Mam do siebie ogromny dystans i potrafię naprawdę przyznać się do błędu, notabene łatwo popadam w poczucie winy z tego powodu. Przez długi czas myślałem, że może faktycznie gdzieś popełniam błędy. Ale nawarstwienie się tych pretensji, ich ilość i coraz to rosnąca absurdalność zarzutów wobec mnie powoduje, że przestałem już naprawdę widzieć problem w sobie, bo to by było co najmniej nienormalne.
Jakiekolwiek pojawiające się tematy rozstania skutkują z jej strony histerią połączoną z próbami obwinienia o wszystko mnie. Oczywiście tutaj popełniam klasyczny błąd wracając na okrągło i dając jej poczucie bezkarności.
Mnie nurtuje zatem finalne pytanie - w jakim celu ta dziewczyna ze mną w ogóle jest. Pominę na razie swoją osobę i pytanie dlaczego ja jestem z nią. Wydaje mi się, że jestem po prostu "cienki Bolek" i może w tym tkwi problem, może jej to pasuje.
Szkopuł w tym, że ja ostatnimi czasy zacząłem wypatrywać dogodnej okazji, by to skończyć. Czekam na jakąś srogą awanturę, przy której będę mógł z czystym sumieniem powiedzieć dosyć.
Dziewczyna próbuje mnie wkręcić w małżeństwo, wierci mi dziurę w brzuchu od pół roku, że oczekuje oświadczyn. Żali mi się, że jestem "niezdecydowany" po niespełna roku odkąd jesteśmy razem.
Mam wrażenie, że jestem z osobą, która mnie kocha, ale kompletnie nie lubi, wręcz nienawidzi za to jaki jestem. Ale na jakiekolwiek próby rozstania reaguje histerycznie, próbując ratować o odwodzić mnie od tych myśli. Potrafi zamienić się wtedy w aniołka, który nagle wszystkie żałuje, a potem wszystko wraca do normy...
Czy to możliwe, żebym trafił na osobę, którą po prostu kręci mój pantoflarski charakter i jest ze mną tylko dlatego, bo wie, że zawsze tu będę i tylko dlatego nie chce pozwolić mi odejść?