Witam wszystkich serdecznie, to mój pierwszy post na tym forum. Specjalnie w tym celu założyłam konto.
Długo się zastanawiałam czy tu to umieścić. To jednak kawał mojego życia i dość osobiste rzeczy.
Tytuł tematu nawiązuje do wątków założonych kiedyś przez Silence84, Ogi3, Agnieszka103, mam dość podobny, choć zarazem nieco inny problem i kompletnie nie wiem (mimo przeczytania wszystkich postów pod tamtymi tematami), jak z niego wybrnąć. Mam nadzieję, że ktoś to będzie potrafił ocenić chłodnym okiem, a ja ze swojej strony postaram się przedstawić sytuację możliwie obiektywnie, bez wybielania siebie i zwalania winy na męża. Liczę na Waszą pomoc i jakąś radę, bo sama tego problemu nie umiem rozwiązać.
Problem zaczął się w zasadzie w moim dzieciństwie, miałam spore problemy z odnalezieniem się wśród rówieśników. Zawsze byłam nieco dziwna, więc wkrótce stałam się popychadłem, klasowym workiem do bicia i znęcania się psychicznego. Z tego też powodu, nawet po wielu latach miałam problem, żeby kogoś poznać i go polubić, a jak już komuś zaufałam, to miałam potrzebę oddania mu wszystkiego z siebie i traktowałam go jak centrum swojego wszechświata. Tak, wiem, to patologiczne.
Sytuacja poprawiła się tak naprawdę na studiach, poznałam fajnych ludzi, umocniłam z nimi więzi, nabrałam trochę wiary w siebie itp. Zakochałam się parę razy ale zawsze bez wzajemności. Nigdy nie byłam ładna, nawet jako nastolatka, więc moje powodzenie wśród mężczyzn było i jest zerowe. Zawsze podbijali do moich koleżanek - ładniejszych, bardziej pewnych siebie itp. Dlatego też przez całą pierwszą młodość byłam sama.
Tu muszę wspomnieć, że moja rodzina też nie była do końca normalna. Rodzice żyją jak pies z kotem, choć oboje się kochają, to ich związek nie jest do końca normalny. Mama popadła z tego powodu w nerwicę i popija. Niestety, moje próby interwencji czy chęci pomocy nic nie pomagają.
No i tu dochodzimy do sytuacji sprzed kilku lat kiedy poznałam męża. Byłam wtedy bardzo zdołowana z powodu rodzinnych kłótni, mojego bezrobocia (mam spory problem z pewnością siebie podczas rozmów kwalifikacyjnych, nie umiem dostrzec w sobie zalet i się "fachowo sprzedać" jak to się mówi. Spinam się i choć nie jestem jakaś strasznie głupia, to jest to dla mnie tortura). Dobiegałam 30-stki mając już wizję zostania starą panną, z nieuregulowanym życiem (łapałam prace dorywcze ale tak naprawdę to wciąż siedziałam rodzicom na głowie).
Któregoś dnia poznałam męża. To znaczy, kojarzyłam go z widzenia ale to była luźna znajomość. Kiedy mnie zagadnął, ja zdesperowana i zdołowana zaczęłam mu wszystko opowiadać. Było mi już wtedy tak źle, że po prostu musiałam się komuś wygadać. Obiecał pomoc. Zostaliśmy przyjaciółmi i przez długi czas to funkcjonowało ok. Był moją podporą, motywował mnie do działania i jakiś czas później zaczęło się coś między nami zmieniać.
Zostaliśmy parą. Wszystko było cudownie na początku, a potem pierwszy kryzys. Z jakiegoś błahego powodu zerwał ze mną. Pierwszy raz zademonstrował wtedy, że nie mogę mieć innego zdania niż on. Dwa dni ciszy, podczas których przeżyłam piekło (bo jak to, mój najlepszy przyjaciel, człowiek, który wie jak bardzo jestem dziwna i dotąd to akceptował, teraz ze mną zrywa i mówi, że to koniec. Dlaczego?), a potem on się odezwał. Błagał o szansę. Po dogłębnym przemyśleniu zdecydowałam się ją mu dać. Potem było jeszcze wiele takich sytuacji, że się obrażał o byle co i wychodził bez słowa ale zawsze prędzej czy później się godziliśmy.
Kiedy było ok, to było ok mówiąc kolokwialnie. Cudowny człowiek, dawał kwiaty bez okazji, potrafił mnie rozśmieszyć kiedy byłam smutna, pełen pomysłów i energii, empatyczny, pomocny, przebojowy, lubiący zwierzęta, pracowity, zaradny itp. Nadal taki jest. Zazwyczaj. Wszyscy wokół się nim zachwycają, bo każdemu pomoże bezinteresownie, jest miły kulturalny, pozytywny w kontakcie z innymi ludźmi. Po kilku latach znajomości, wspólnym mieszkaniu i narzeczeństwie wzięliśmy ślub.
Wszystko było ok, wydawało się, że się dotarliśmy kłótnie zdarzały się jak w każdym związku, no ale życie to nie bajka, więc nie mogło być zawsze super. Akceptowałam to i jakoś sobie radziłam z tym, że oprócz wielu niekwestionowanych zalet ma też ciemniejszą stronę. Kiedy ma gorszy dzień czasem jakaś drobnostka wprowadza go w trans. Najlepsze porównanie to chyba Dr. Jeckyll i Mr. Hyde. Pstryk i nagle z cudownego człowieka przemienia się w milczącego gbura.
Muszę zaznaczyć, że nigdy mnie nie uderzył. Nigdy mnie nie zwyzywał ani nie przeklinał. Raz czy dwa powiedział, że jestem bezmyślna i niesamodzielna, to chyba najgorsze co od niego usłyszałam, poza tekstem, że nie chce mieć ze mną dzieci bo jestem zbyt nieogarnięta. Ok, ja też nie chcę dzieci, bo nie czuję takiej potrzeby ale mimo to, zabolało mnie to co powiedział. Ma sporo racji. Z powodu doświadczeń, jestem raczej wycofana i mało aktywna. Wolę poczytać książkę czy pójść na spacer, dobrze czuję się sama ze sobą, mam swój świat. Mam mało przyjaciół ale za to takich, za którymi ja bym poszła w ogień, a oni za mną. Nie przepadam za ludźmi, choć nie mam problemu, żeby zagadać do kogoś obcego. Zawsze wolałam poświęcać czas rodzinie, a głównie mężowi. Razem mamy wiele wspólnych pasji, oboje lubimy ruch i sport, podróże. Zawsze dobrze nam było razem.
Kiedy mnie poprosił, żebyśmy wyjechali razem za granicę, powiedziałam: czemu nie? Rzuciłam dla niego wszystko - kontakt z rodziną i przyjaciółmi, ukochany wolontariat i pojechałam z nim. Z początku było ok. On dostał pracę, bo wiadomo, mężczyzna, z dobrym fachem w ręku. Gorzej ze mną. Ja mam wykształcenie kierunkowe i raczej trudno mi tutaj znaleźć coś odpowiedniego tym bardziej, że dochodzi bariera językowa (nie mieszkamy w kraju anglojęzycznym). Imałam się więc nadal prac dorywczych, sporo poniżej moich kwalifikacji i tu zrobiłam pierwszy błąd. Nie poszłam na kurs językowy. Po części z aspołeczności, po części z tego, że on mi ciągle powtarzał, że zaraz wracamy. Każda sprzeczka takim tekstem się kończyła. Żyłam w poczuciu tymczasowości, że nigdy nie wiadomo co się wydarzy. Dla normalnej osoby moje myślenie może się wydać dziwne, ale ja naprawdę tak sądziłam, że ten wyjazd to na tymczasem.
Z tymczasem zrobił się rok, dwa... Obecnie mamy prawie 5 lat. Tak, wiem, że spierniczyłam sprawę, bo zamiast pójść na kurs, podnieść swoje kwalifikacje i znaleźć normalną, stałą pracę (znam np. dwa języki obce), zmarnowałam ten czas na czekanie chwytając dorywcze prace a zazwyczaj siedzenie w domu. Oddałam większość decyzji mojemu mężowi. Nie będę się usprawiedliwiać, bo wiem, że mam spory problem w tej kwestii.
Ocknęłam się kilka dni temu, po kolejnej burzy nie wiadomo w zasadzie o co. Mąż wygarnął mi, że jestem leniwa, bez inicjatywy, za gruba (to fakt, mam lekką nadwagę mimo sporej ilości ruchu), no i generalnie że zrzuciłam wszystko na niego, a sama zaszyłam się w domu i jestem typową kurą domową. kłopot w tym, ze do tej pory zawsze powtarzał, że wszystko jest ok kiedy poruszałam temat, mówił jak mantrę: "na spokojnie" albo żebym się nie stresowała, bo z jego pensji na wszystko nam starcza i jest ok. Przecież kto jak nie on, zrozumie moje dzikie jazdy?
Od kilku dni jest cisza. Cisza jako element kary dla mnie. Przychodzi z pracy i kładzie się spać. Śpi tak aż ja się położę. Nie je niczego, co ugotuję, odzywa się półsłówkami albo wcale, klasyczne ciche dni i nic nie wskazuje, żeby cokolwiek miało się zmienić. Ja tak nie umiem żyć. Wiele razy wcześniej były podobne sytuacje. Jako, że nie lubię kłaść się spać niepogodzona, to zawsze dążę do rozwiązania problemu, próbuję na spokojnie pytać, tłumaczyć, daję sygnały, że ja się nie gniewam. Zawsze też komunikuję bardzo otwarcie o co mi chodzi. Jasno i konkretnie. Buduję swoje komunikaty na zasadzie JA. Mimo to on jest uparty. Kiedy się kłócimy, on mi spokojnie mówi co jest ze mną nie tak, po czym dla niego to jest koniec dyskusji. Ja już nie mam możliwości wysunąć swoich argumentów, bo on ze mną skończył rozmawiać i mam mu teraz dać spokój. Jak się buntuję i próbuję mimo to rozmawiać, to kończy się jeszcze większą awanturą. Zazwyczaj to mnie pierwszej puszczają nerwy, krzyczę, płaczę itp. A on patrzy tylko zimno z dezaprobatą. Po takich akcjach jestem zdezorientowana i zraniona. Ostatnio, przed kilkoma dniami, była spokojna kłótnia. Oznajmij swoje stanowisko, że wracamy do kraju, bo on dłużej pasożyta nie będzie utrzymywał (nie dokładnie w tych słowach ale sens taki sam) i mam się ogarnąć. Oczywiście to moja wina, że on przeze mnie musi pracę rzucić i nie wiadomo co będzie w Pl. Napisał wypowiedzenie zanim w ogóle mi cokolwiek powiedział. Było wszystko między nami ok, a on nagle mi wyskakuje z tekstem, że rzucił pracę przeze mnie i że wracamy. Nawet nie zapytał co ja sądzę o powrocie do kraju. Niczego ze mną nie skonsultował. Podjął decyzję, pod wpływem jakiegoś impulsu, po czym nie pytając mnie o zdanie wprowadził w życie i obarczył winą mnie za wszystkie komplikacje, które z jego pochopnej decyzji wynikły.
Nienawidzę niepewności. Już raz wcześniej mi zrobił podobny numer. Przez problemy w pracy wyżył się na mnie. Kłótnie trwały z miesiąc, na przemian się godziliśmy, potem znów burza i cisza i tak w kółko. Mam do niego żal, że nigdy nie bierze mojego zdania pod uwagę, że najpierw coś robi, a dopiero potem myśli i często szczerze żałuje. Że jak ja czegoś chcę, to zawsze go najpierw pytam co sądzi o tym, zanim podejmę jakąś decyzję. Wiadomo, nie chodzi o sprawy typu co na obiad, ale o poważne kwestie. Uważam, że małżeństwo, czy para, powinna ze sobą konsultować ważne życiowe decyzje. A on mnie w pewnym sensie uzależnił od siebie. Wykorzystał moje słabości przeciwko mnie, do ubezwłasnowolnienia w kwestii uczuć. Zawsze kiedy się kłócimy ja mam zimno w żołądku. Boję się, że znów mnie ukarze ciszą. Czasem odpuszczam mu, nawet jeśli to jego wina, żeby tylko go nie drażnić. Bo jak odpuszczę, to kiedy mu przejdzie, przemyśli, to często mi przyzna rację i jest ok.
Ja go wspieram, często podkreślam jaki jest wspaniały i robię to szczerze i uczciwie, za jego prawdziwe zasługi. Motywuję, kiedy ma gorszy okres, usługę wręcz, staram się odgadnąć jego potrzeby i je spełnić. Gdy się nawet pokłócimy, staram się postawić w jego sytuacji i spojrzeć na problem z jego strony, A on? Od dłuższego czasu ciągle mi docina, że jestem za gruba. Nigdy nie robi tego wprost ale np. patrzy na mój brzuch taksująco i mówi: "który to miesiąc"? Przez niego przestałam ćwiczyć przy nim, bo zawsze coś skomentował, że źle robię, naśmiewał, że po co mi to, skoro i tak efektów nie ma, lepiej, żebym zjadła ciastko. Ćwiczę, bo lubię ale od dawna wstydzę się przy nim. Kiedy byliśmy w górach, śmiał się, że się zasapałam i że w ogóle bez sensu jest ze mną chodzić, bo nie mam kondycji (zapomniał chyba, że mam astmę i nie zawsze jestem czuję się super, zwłaszcza w górach). Oczywiście wszystkie ewentualne problemy w łóżku zwala na mój wygląd i wcale nie pomyśli, że być może to przez stres w pracy. Dziwnym trafem, zawsze jest kłótnia i takie sytuacje jak się coś u niego w pracy źle podzieje. Gdy jest dobrze i nie ma stresów, wszystko pod względem seksu jest ok. Nawet moja nadwaga mu nie przeszkadza wtedy.
Mogłabym w sumie tak jeszcze długo opisywać swoje życie ale chyba już i tak przesadziłam z długością i nikt tego nie doczyta do końca. Jeśli jednak doczytałaś/eś to dziękuję.
Siedzę teraz sama (mąż śpi) i myślę. Wiem, że sporo rzeczy zrobiłam źle. Kocham go i wiem, że on mnie też szczerze kocha. Wziął mnie z dobrodziejstwem inwentarza, choć od początku wiedział jaka jestem. Tak samo ja, też wiedziałam na co się piszę. Jednak tym razem jest inaczej. Tym razem nie pobiegłam go ugłaskiwać, tylko zajęłam się sobą. Czytam sobie, oglądam YT, zajmuję sobą, nie histeryzuję, nie krzyczę. W stosunku do niego jestem uprzejma i spokojna ale mijają dni i nic się nie zmienia. Stąd mój post tutaj.
Proszę o szczerą ocenę sytuacji, bo ja już sama nie mogę jej ogarnąć. Możecie mi pocisnąć, że jestem pasożytem, nie zaboli mnie to bardziej niż z ust męża, tylko proszę powiedzcie jak to wszystko ugryźć. Mam straszny mętlik w głowie i nie wiem co robić, bo może to ze mną jest problem i to ja powinnam pracować nas sobą, a on ma rację.