Jak w temacie - mój mąż pali mariuhanę. Jesteśmy po ślubie zaledwie kilka miesięcy. Nie ukrywam, że wiedziałam, że on pali, prawdę mówiąc nigdy się z tym nie krył, jednak ja zawsze byłam przekonana, że sięga po zioło okazjonalnie, podczas imprez.
Jakiś czas temu, jeszcze przed ślubem (mieszkamy razem od trzech lat) powiedział mi, że był okres, że palił codziennie i żebym mu pomogła ograniczyć częstotliwość palenia, poprzez "wydzielanie mu" używki. Zdało to egzamin na krótko, bo on robił maślane oczy 2-3 razy w tygodniu i ostatecznie kończyło się to tak, że wtedy zwykle faktycznie palił. W każdym razie przez ostatni rok palił raz, dwa razy w tygodniu (czasem trochę rzadziej), ale niedużo.
Niestety ostatnio zauważyłam, że on zanowu pali codziennie. Najgorsze jest to, że on próbuje to przede mną taić, wydaje mi się, że zwykle się orietnuję kiedy jest po zielsku, ale jak się domyślacie pewności nie mam. Parę dni temu obiecał mi, że nie będzie palił przez cały miesiąc, z obietnicy nic nie wyszło, bo w ciągu tego tygodnia już zdążył zapalić.
Teraz przechodzimy do sedna - on uważa, że rzeczywiście powinien ograniczyć, ale tak znowu bez przesady, bo jego zdaniem sięganie po marihuanę 2-3 razy w tygodniu (nie pali dużej ilości, ale jednak...) nie jest niczym złym, bo przecież pali niedużo, niczego nie zawala, zielsko pozwala mu się odprężyć i zapomnieć o stresach, a - w jego opinii - marihuana nie uzależnia, więc właściwie to ja się czepiam o nic. Wydaje mi się, że nie jestem na niego wpłynąć ani prośbą, ani groźbą. Poradźcie mi co robić? Z jednej strony nie chcę się z nim rozstawać, bo go kocham, z drugiej - ostatnią rzeczą na jaką mam ochotę to być żoną osoby uzależnionej, która nie chce nic z tym zrobić, bo dopóki nie zawala pracy i innych obowiązków to uważa, że nic złego się nie dzieje...