Nie myślałam, że ponownie się znajdę na tym forum, by napisać coś od siebie. I to o tej porze. No ale nic. Mam 27 lat.
Od 6 długich lat próbuję zapomnieć o miłości mojego życia. O człowieku, który był moim najlepszym przyjacielem, kochankiem, super człowiekiem- o moim byłym narzeczonym (teraz 26 lat)
Rozstaliśmy się w 2012 roku, później zeszliśmy się jeszcze po 10 miesiącach. Lecz w obu przypadkach zostawił mnie z dnia na dzień, umawialiśmy się na następne spotkanie, a na drugi dzień mi oznajmiał - ze nie możemy być razem. Po tym ponownym zejściu oczywiście płakał, że zle to wyszlo, że niepotrzebnie się bałam "bo nawet jakbyśmy się teraz nie zeszli, czy on miałby kiedyś żonę czy rodzinę, to nigdy o mnie nie zapomni. bo to wyjatkowe i niespotykane uczucię. Że zrobi wszystko by wyszło, ma nadzieję że ja też". Jego decyzyje, z tego co się mogę domyślać, były podyktowane rozmowami z kimś z rodziny, z jego rodzinnego domu.
Od tamtego czasu, widywaliśmy się gdzieś przelotnie, w aucie, albo gdy jedno zauważało, ze drugie go widzi, odwracało wzrok. Albo gdy szłam, on jechał i zwalniał, czy obserwował w lusterku. Mieszkamy 9 km od siebie, tak więc takie sytuacje są w miarę częste. NIGDY nie było spotkania twarzą w twarz - prosto w oczy od tamtej pory.
Rok temu wysłał mi zaproszenie do grona znajomych na portalu społecznościowym. Byłam zła, bo przy tym drugim rozstaniu, prosiłam żeby "nie pisał, nie odzywał się, nie interesował, zeby szukał szczescia gdzie indziej. Bo ja nie pozwolę sobie na takie traktowanie, nie jestem zabawką, którą się z dnia na dzień porzuca". ON że skoro tak, to mogę być tego pewna.
I tak mijały lata, bez spotkań twarzą w twarz (nie wiem jakim cudem). Aż do soboty - tydzień temu. Byłam w galerii w innym mieście. Idę korytarzem - patrzę, a w oddali chyba stoi ON. Nie byłam pewna bo stał w czapce, a po drugie myślę nie, mam jakieś omamy (snił mi się poprzedniej nocy, moze dlatego). Ale podchodze blizej, jednak on - bo skłania głowę z daleka, do znaku cześć. Patrzy na mnie tym swoim zaskoczonym, smutnym wzrokiem. Mnie w środku aż rozrywało, i łzy zaczęły napływać do oczu, ale myślę nie mogę - "weź się w garsć!" - i z najszczerszym i najszerszym uśmiechem minęłam go. ON się obejrzał za mną, widziałam to kątem oka, bo chciałam w sumie zobaczyć czy to zrobi. Nie wiem pewnie czuł że uśmiech jest na siłę - mniejsza o to.
Pozniej w tej galerii w sklepie placiłam za zakupy odzieżowe - czuję, że ktoś mnie obserwuje, podnoszę głowę, a to ON przygląda mi się z przymierzalni, patrzył w taki sposób jak kiedyś tym swoim spojrzeniem pełnym zachwytu i miłości. Takim jak kiedyś. Nie zamienilśmy, ani słowa - ale te 2 sytuacje mowiły wszystko.
Niby nic wielkiego,ale od tamtej pory, nie mogę normalnie funkcjonować. Od tych 6 lat budzę się myślę o nim, w złych i dobrych momentach - to samo, co on by powiedział co by zrobił. Brakuje mi go jako człowieka, przyjaciela, towarzysza. A te spotkanie i to co poczułam widząc go, tylko mnie w tym utwierdziło.
I wszystko może by wyglądało inaczej. Gdyby nie fakt, ze "moja" miłość 10 miesięcy od naszego drugiego rozstania, oświadczyła się nowej miłości. Nie wiem na ile to była prawdziwa miłość, na ile chęć zapomnienia i udowodnienia czegoś. Nie wiem i nie chce wiedzieć.
Są małżeństwem od 2015 roku (niecale 2 lata znajomości przed slubem), zaraz po ślubie po 10 miesiącach urodziła im się córeczka. Głównie ze wzgledu na nią staram się na siłę zapomnieć o nim, bo dziecko i jego uczucia, nie są warte żadnych pokus.
Najgorsza jest dla mnie w tym wszystkim ta jego żona. Zawsze jak ją gdzieś mijam, patrzy na mnie z taką złością, pretensja. W tej galerii też, najpierw spotkałyśmy sie w łazience, ona aż 2 razy spogladala czy to ja na 100%. Później jak zobaczyła mnie w sklepie odzieżowym to zaczęła GO zagadywać (stał tyłem do mnie) i jednocześnie patrzyła na mnie. Gdy ona się schowała do przymierzalni, to on niczym nie skrepowany, jak zauwazył mnie przy kasie to miał okazję mnie poobserwować . Ja się z nią nie znam, także nie wiem skąd ona zna mnie, i w ogóle wie, ze coś mnie łączyło kiedyś z jej meżem. No ale nic.
Do sedna. Wiem że w zyciu nic nie jest czarno białe, i ze roznie ludzie postepują, nie zawsze zgodnie z uczuciami i roznie się to konczy. No ale to nie ja odeszłam, nie ja mam rodzinę i 2 letnie dziecko. Także nic raczej w tej sprawie zrobić nie mogę, bo nic ode mnie nie zalezy.
Nie wiem tylko jak długo potrwa ten stan u mnie, ale jak mam się nauczyć żyć ze swiadomoscią, że mimo ze darzę go ogromnym uczuciem, jest dla mnie najwazniejszą osoba na ziemi, to nigdy nie bede mogła z nim być. To sprawia, ze codziennie umieram na nowo. Dlaczego w ogóle sie mi przypominał tym zaproszeniem, dlaczego tak się zachowuje, skoro to on odszedł?