W telegraficznym skrócie. Jestem ze swoją dziewczyną od pół roku. Związek poprzedziło kilka miesięcy spotykania się. Relacja od początku budziła moje obawy, ponieważ chwilę wcześniej zakończyła swój 2-letni związek. A ja w pewnym sensie byłem świadkiem i jednym z czynników tego rozstania.
Przez pierwsze 3-4 miesiące było bardzo dobrze, ale to standard. Początki w różowych okularach. Od września zaczęło coś się psuć. Pojawiły się pierwsze kłótnie. Jakoś to jednak przebrnęliśmy i wydawać się mogło, że z każdego konfliktu wychodzimy silniejsi. Coś jednak pękło w październiku. Przyznała mi się, że myśli o swoim byłym chłopaku. To zapoczątkowało fatalny czas. Straszna szarpanina.
Rozstaliśmy się 2x w ciągu 3 tygodni. Tylko jakoś nie potrafiliśmy się w tym utrzymać. W końcu doszło do przełamania i wyraziłem gniew, że nie traktuje się ludzi przedmiotowo, a związek to nie jarmark, że ktoś "jest lepszy lub gorszy". Ona mi przyznała rację, powiedziała, że to nią wstrząsnęło. Zadeklarowała, że to ze mną chce być i już. Porozmawialiśmy, doszliśmy do wniosku, że to wszystko było spowodowane brakiem rozmów, ale...
Mimo tego, że wróciliśmy do siebie, to czuję się fatalnie. Coś pękło, jeśli chodzi o zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. Spotykamy się, nawet wyjechaliśmy, ale... to było okropne. Czuję w sobie ogromne napięcie. Na dodatek zacząłem dostawać ataków lękowych. Wystarczy mały bodziec, a moja wyobraźnia zaczyna szaleć. Ostatnio jej były zadał jej jakieś pytanie na czacie, a wiem, bo zobaczyłem powiadomienie od jego na jej telefonie jak jedliśmy kolację. Małe coś i wystarczyło żebym gdzieś odleciał z myślami i chorymi scenariuszami.
Doszło do tego, że zastanawiam się czy nie jestem nienormalny...