Hej, dzień dobry wszystkim.
Jestem aktywnym zawodowo, młodym chłopakiem (25 lat za miesiąc), jeszcze studiującym zaocznie (ponieważ pierwszych studiów nie ukończyłem z powodu zmian rodzinnych). Z pracy i nauki jestem względnie zadowolony. Jestem szczęśliwy z tego co mam i co jest w zasięgu moich możliwości.
Od ponad roku walczę z przyczynami swoich kompleksów, to znaczy bardzo niską wagą (szkieletor ze mnie) i krzywymi zębami - noszę aparat. Aparat niestety trochę uwydatnił szczupłe policzki, ale po operacji ortognatycznej (co też jest ważne) wszystko wróci do normy. Po prostu, jest dobrze i będzie lepiej.
Moja atrakcyjność trochę wzrosła, choć ze względu na ciągle trwający proces poprawy nie mogę mówić o jakiejś oszałamiającej zmianie. Kwestia czasu, jeszcze rok, może dwa i będzie wszystko "na swoim miejscu". Zacząłem też oczywiście chodzić na siłownię - na razie waga rosła bo jadłem więcej i w tłuszcz nie obrosłem. 7 kg od początku roku to niezły wynik i możliwość rozpoczęcia ćwiczeń bez ryzyka kontuzji albo przemęczenia.
Problemem jednak jest to, że za dużo wymagam od siebie. Jeśli ktoś interesuje się mną, mówię mu wprost że na razie nie możemy się spotykać, bo jestem zbyt nieatrakcyjny. Zaczyna to pachnieć narcyzmem i egoizmem, ale to nie działa tak, że ktoś ma mnie wielbić za urodę i bardzo pragnę wyglądać jak Apollo. To tylko taka forma obrony, nie chcę, żeby ktoś mógł mi coś zarzucić. Kiedyś zostałem bardzo źle potraktowany, usłyszałem że ktoś taki jak ja powinien być zagazowany. Nie wiem czy to z powodu wagi, zgryzu, ogólnie wyglądu.
Czuję potrzebę obrony. W sytuacjach emocjonalnych i towarzyskich, mam poczucie grożącego mi niebezpieczeństwa. Mam wrażenie, że umawiając się na randkę czy spotkanie, wpadnę w jakąś sytuację, w której ta druga osoba lub grupa osób wydrwi mnie, obrazi, zaatakuje. To taka moja prywatna zimna wojna, poczucie stałego zagrożenia, konieczność "zbrojeń".
Nie próbuję zaleczyć swoich kompleksów czymś innym, np. drogim autem. Po prostu uważam, że jeśli to, co mi się nie podoba, poprawię, to przynajmniej będę zdrowszy i bardziej uśmiechnięty. Żadne ferrari ani BMW nie poprawią tak dobrze mojego samopoczucia, jak normalna budowa ciała czy prawidłowy zgryz.
Jest mi przykro, że muszę tak brutalnie odpychać ludzi, zrywać kontakty, wycofywać się. Po pierwsze z powodu strachu, po drugie z powodu wysokiego krytycyzmu wobec siebie. Mogę sobie powiedzieć, okej, potrzebuję jeszcze czasu. Skończy się wszystko, będę bardziej otwarty. Ale co jeśli wynajdę sobie kolejny powód do pracy nad sobą? Ta spirala stawiania sobie kolejnych wymagań może się nakręcić.
Byłem w dwóch związkach, więc komuś się podobałem. Ale to poczucie, że tych głosów na "nie" jest więcej, mnie zrujnowało i wpędziło w kompleksy. A przecież jeszcze taki się nie urodził, co by każdemu dogodził... Niby nie powinniśmy przejmować się głosami grupki osób, ale człowiek w pewnym momencie zaczyna mieć wrażenie, że taką opinię mają wszyscy. I traktuje to jak swój dogmat.
W relacjach z ludźmi "na ulicy" albo w pracy czy na uczelni, jestem bardzo otwarty i ciepły, ale jak ktoś zaczyna proponować wyjście na prywatne spotkanie, zaczynam zamarzać.
W jaki sposób rozładować ten strach?