Pomóżcie mi zrozumieć własną historię, bo chyba tracę racjonalne rozeznanie. Przez długi czas byłam w bardzo toksycznym związku. Na końcu tej potworne epopei, której nie chcę nawet tu wspominać, zalogowałam się na znaną aplikację randkowiczów. Z frustracji, ciekawości, chęci zmian, nawet nie obowiązującej przygody. Poznałam jego. Dosyć szybko zaczęliśmy rozmawiać intymne i blisko o tych wszystkich emocjonalnych rozterkach. Był po rozstaniu, ja też. Przypadek nas połączył. W Polsce bywał raz na kilka miesięcy, zawodowo rozwija się w strukturach militarnych poza naszym krajem. Pisaliśmy często, gęsto, przez ok pół roku. W tym czasie, jak to tylko internetowe znajomości mogą być - było burzliwiw, ale magnetycznie. I po przyjacielsku. On się nie chciał spotkać, ja nie rozważałam związku. Niemniej po 6 mcach się spotkaliśmy. I strzelił w kosmos. Pół roku później wzięliśmy ślub, na spontana egzotycznie. Wewnętrznie nie miałam żadnych wątpliwości, choć realnie (nie tel i net) że sobą spędziliśmy 3 mce. Całe życie uciekam od małżeństwa, bałam się go. Wzięłam byka za rogi. I jestem totalnie sfrustrowana jako żona. Wiedziałam, że nadal się będziemy widywać rzadko, choć rozmawiamy codziennie. Ja nie mogę opuścić kraju, on nie wróci tutaj - w tym temacie absolutny impas (względy rodzinne). Stara się bardzo, jest troskliwy, mamy swoje rytuały itd... Tylko ja czuję, że żyje z wyimaginowanym mężem. Wszystkie sprawy, tak kuriozalne nawet jak naprawa baterii zlewu czy samochodu, pomijając dbanie o dom czy picie rano kawy i zasypianie, odbywają się w samotności. Niby mam męża, którego bardzo kochałam, ale coś się od ślubu zmieniło. Czuję, jakby wewnętrzne rozczarowanie, że jest tak samo - nie ma go. Mimo, że staramy się nadrabiać internetem. Nie mogę mieć pretensji, bo wiedziałam, że tak jeszcze będzie przez conajmniej 2 lata. Problem w tym, że te pretensje mam. Jestem zła i wszczynam kłótnie, o wszystko. Uświadamia sobie po fakcie. A najgorsze, że nawet za nim nie tęsknię. Rozmawiamy codziennie, ale te rozmowy mnie męczą. On opowiada mi o pracy, ja nawet nie mam potrzeby mówienia o sobie, o tym co dzieje się w moim wnętrzu, a kiedyś rozmawialiśmy tak blisko... Z nikim tego nie doświadczyła wcześniej. Wcześniej szalałam, teraz nic. Wręcz dziwnie się czuję, kiedy wraca po kilku mcach, bo mam wrażenie, że to obcy człowiek. Mija kilka dni, zanim się z nim oswoje. Wtedy już jest lepiej, cieszę się, że jest. A kiedy znowu wyjeżdża, wylacza mi się w ogóle emocjonalnosc w jego kierunku. Zaczęłam rozważać rozwód, ale odsuwam ta myśl, w głębi serca go kocham, ale to jakby kochać avatar w telefonie... Jak mam przetrwać kolejne dwa lata, kiedy czuje się tak samotna i wypalona po pół roku...
Pomóżcie mi zrozumieć własną historię, bo chyba tracę racjonalne rozeznanie. Przez długi czas byłam w bardzo toksycznym związku. Na końcu tej potworne epopei, której nie chcę nawet tu wspominać, zalogowałam się na znaną aplikację randkowiczów. Z frustracji, ciekawości, chęci zmian, nawet nie obowiązującej przygody. Poznałam jego. Dosyć szybko zaczęliśmy rozmawiać intymne i blisko o tych wszystkich emocjonalnych rozterkach. Był po rozstaniu, ja też. Przypadek nas połączył. W Polsce bywał raz na kilka miesięcy, zawodowo rozwija się w strukturach militarnych poza naszym krajem. Pisaliśmy często, gęsto, przez ok pół roku. W tym czasie, jak to tylko internetowe znajomości mogą być - było burzliwiw, ale magnetycznie. I po przyjacielsku. On się nie chciał spotkać, ja nie rozważałam związku. Niemniej po 6 mcach się spotkaliśmy. I strzelił w kosmos. Pół roku później wzięliśmy ślub, na spontana egzotycznie. Wewnętrznie nie miałam żadnych wątpliwości, choć realnie (nie tel i net) że sobą spędziliśmy 3 mce. Całe życie uciekam od małżeństwa, bałam się go. Wzięłam byka za rogi. I jestem totalnie sfrustrowana jako żona. Wiedziałam, że nadal się będziemy widywać rzadko, choć rozmawiamy codziennie. Ja nie mogę opuścić kraju, on nie wróci tutaj - w tym temacie absolutny impas (względy rodzinne). Stara się bardzo, jest troskliwy, mamy swoje rytuały itd... Tylko ja czuję, że żyje z wyimaginowanym mężem. Wszystkie sprawy, tak kuriozalne nawet jak naprawa baterii zlewu czy samochodu, pomijając dbanie o dom czy picie rano kawy i zasypianie, odbywają się w samotności. Niby mam męża, którego bardzo kochałam, ale coś się od ślubu zmieniło. Czuję, jakby wewnętrzne rozczarowanie, że jest tak samo - nie ma go. Mimo, że staramy się nadrabiać internetem. Nie mogę mieć pretensji, bo wiedziałam, że tak jeszcze będzie przez conajmniej 2 lata. Problem w tym, że te pretensje mam. Jestem zła i wszczynam kłótnie, o wszystko. Uświadamia sobie po fakcie. A najgorsze, że nawet za nim nie tęsknię. Rozmawiamy codziennie, ale te rozmowy mnie męczą. On opowiada mi o pracy, ja nawet nie mam potrzeby mówienia o sobie, o tym co dzieje się w moim wnętrzu, a kiedyś rozmawialiśmy tak blisko... Z nikim tego nie doświadczyła wcześniej. Wcześniej szalałam, teraz nic. Wręcz dziwnie się czuję, kiedy wraca po kilku mcach, bo mam wrażenie, że to obcy człowiek. Mija kilka dni, zanim się z nim oswoje. Wtedy już jest lepiej, cieszę się, że jest. A kiedy znowu wyjeżdża, wylacza mi się w ogóle emocjonalnosc w jego kierunku. Zaczęłam rozważać rozwód, ale odsuwam ta myśl, w głębi serca go kocham, ale to jakby kochać avatar w telefonie... Jak mam przetrwać kolejne dwa lata, kiedy czuje się tak samotna i wypalona po pół roku...
Po toksycznym związku wyszłaś za człowieka, którego nie znasz. Proponuję rozwód - żeby mu życia nie psuć - i terapię. A jakbyście się naprawdę kochali itd. to ślub znowu możecie wziąć.
Nie może zmienić pracy?
Pierwszy wybór nie trafiony, drugi wybór ryzykowny i nieprzemyslany, jaka będzie trzecia decyzja ?
To, że tak będzie wyglądało nasze życie przez kolejne 2 lata jest nie do przeskoczenia. Wiem, że ja, dom jestem dla niego całym światem. Nie mogę mu nic zarzucić, poza tym, że go nie ma - o tym wiedziałam od początku. Nie oszukał mnie, a jednak wewnętrznie czuje się oszukana. Dziwne uczucie. Rozwód przeszedł mi przez myśl, w chwili frustracji, kiedy znowu z czymś muszę radzić sobie sama. W głębi serca tego nie chce, małżeństwo to poważne zobowiązanie i to co przysięgam, traktuje bardzo poważnie. Rozwód to najprostsze, co można zrobić. W przypadku braku miłości ma słuszność, ale ja nie mogę powiedzieć, że go nie kocham. Miłość jednak zamieniła się we frustrację, że go nie ma. Żyje jak samotnik. Singiel choć żyjący w pojedynkę, może wyjść chociażby do kina z kimś. Nawet przytulić się do kogoś, jeśli ma ochotę. Ja żyję całkowicie w pojedynkę, ale mam męża. Mąż swoją drogą zazdrosny, więc nie ma mowy nawet o kolezenskich wypadach. Chciałabym znaleźć jakieś rozwiązanie, może nawet otuche, żeby jakos wytrzymać jeszcze 2 lata. Czy ktoś miał podobnie? Staram się być silna, wspierająca, wierzę w nas, ale nie potrafię sobie poradzić, z nieustanna irytacja na stan rzeczy, czuję ja pod skórą cały czas. Najłatwiej byłoby obwiniac męża, ale wiedziałam o takim trybie życia. Myślałam, że to wytrzymam. Okazuje się, że przychodzi mi to z miesiąca na miesiąc trudniej. Żeby się nie kłócić, mój pokretny umysł wyłącza emocje w jego kierunku, kiedy go nie ma staje się obcy. Nie tęsknię, nie cierpię. Irytacja jednak zostaje. Kiedy wraca coraz trudniej mi przełączyć się na tryb życia razem. Nagle ktoś zasypia obok, ktoś się krata i ja czuję się nienaturalnie. Naturalnie jest kiedy go nie ma. Strasznie to pogmatwane. Żyje jakby na standby. Z kalendarzem w ręku.
6 2018-09-27 09:56:45 Ostatnio edytowany przez Salomonka (2018-09-27 10:12:47)
W niczym nie zostałaś oszukana, wszystko jest tak, jak miało być, skąd więc ta nagła zmiana w tobie? Chcesz by wszystko rzucił i zamieszkał z tobą już teraz? Czy w ogóle masz dość tego związku? Mam wrażenie, że sama nie wiesz czego chcesz w tym momencie i nikt ci nie doradzi w sferze tak delikatnej i intymnej jak "chwiejność uczuć".
Swoją drogą, pobraliście z przyczyn bardzo jasno sobie uświadomionych, choć niekoniecznie przemyślanych do końca; ślub odbył się przed samym jego wyjazdem
na misję, wyobrażaliscie sobie, że to niejako „zabezpieczy” wasz związek przed rozpadem, czyż nie tak? Paradoks.
Jedyne co możesz zrobić, to skorzystać z pomocy dobrego i sprawdzonego psychologa, który ma doświadczenie w pracy z problemami związków na odległość lub z innych powodów rozdzielonymi. Jeżeli twój mąż wyjechał z Polski, to na pewno jest taki psycholog przy jego jednostce gdzieś w kraju.
Jeżeli ci zależy na mężu, to pracuj nad sobą i walcz o utrzymanie związku. Jednak musisz wiedzieć czego chcesz, bo trwanie w malżeństwie które cię unieszczęśliwia, jest bez sensu.
Sama z sobą musisz dojśc do ładu, głębiej spojrzeć w siebie i lepiej poznać uczucia, które się w tobie kotłują. Bez pomocy dobrego psychologa, możesz sobie nie poradzić.
Trudno coś doradzić w tej sytuacji, 2 lata to niby nie dużo.
Czujesz się samotna - to może coś z tą samotnością trzeba zrobić, przecież mąż nie musi być jedyną bliską dla Ciebie osobą. Myślałaś o tym, żeby kogoś poznać? Z kimś się spotkać chociaż na symboliczną kawę? Z koleżanką z pracy na przykład. Żeby coś zrobić dla innych, zaangażować się w jakąś akcję.
8 2018-09-27 11:06:01 Ostatnio edytowany przez Dreamcatcher (2018-09-27 11:08:31)
Dziękuję. Z tym oszukaniem, chodzi mi o narastające poczucie krzywdy. Irracjonalnie, bo przecież wiedziałam na co się pisze i nie mogę niczego więcej wymagać, ale jednak natretnie to czuję. Nie potrafię sama tego przeskoczyć. Mam znajomych, bliska przyjaciółkę. Jesteśmy już po 30, każdy prowadzi już jakieś ustabilizowane życie. W moim przypadku praca, potem wracam do pustego domu, ogarnę conieco i codziennie czekam na telefon i godzinne rozmowy, po których zasypiam sama. On tego bardzo potrzebuje, z uwagi na stres w pracy, więc zawsze jestem. I staram się być powiernikiem, słuchaczem, ale coraz częściej frustracja przejmuje kontrolę. W jego zachowaniu nic się nie zmieniło, ja zaś próbuje zrozumieć co się dzieje ze mną. Jeśli chodzi o sam ślub, jest w tym sporo racji. Dla niego był on szczególnie ważny, bo ma problem z zaufaniem. Zbyt wiele także rozpadow, rozwodów naogladal się w pracy. Ja sama zapewniałam go, że to się nie tyczy naszych uczuć. I jestem przerażona tym, że byłam pewna, że ciężar rozlaki udzwigne, a mam coraz większe trudności. Ciężko mi patrzeć na małżeństwa na zakupach w sklepie, ciężko prosić męża koleżanki o pomoc, w drobnych sprawach technicznych (i słuchać żartów, kiedy mąż wraca?), ciężko zasypiać samej, mieszkać w ciszy czterech ścian, nawet zachorować w samotności jest mi ciężko. Ilość zajęć nie pomaga, wypełnia czas na chwilę. Zostają wieczory i poranki. W ciszy. Co ciekawe zawsze prowadziłam barwne życie, a teraz się czuję... Nie wiem transparentna. Zaczęłam się nawet obawiać jego kolejnego powrotu, kiedy będzie mnie witał stęskniony, a ja będę myślała: a, ten Pan to Twój mąż, przytul go, uśmiechnij się. Co ciekawe nawet libido się u mnie wyłączyło, całe życie problem był raczej w drugą stronę. Kiedy wyjeżdża jakby się coś we mnie zmrażało, a potem kiedy wraca odtaja powoli, czasami nawet seksu unikam, bo coś się we mnie buntuje. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego on daje radę, a ja tak zapętlam się w moich wahaniach, choć kocham go równie mocno jak na początku. To się wygadałam.
Mi się wydaje, że kilka spraw się składa na to (nie jestem żadnym ekspertem psychologi i związków, żeby nie było).
Po pierwsze poznaliście się od razu po rozstaniu/na końcówce byłych związków. Zazwyczaj wtedy wszystko jest super w innym partnerze i szuka się czegoś, czego brakowało wcześniej. Ale nie zawsze to działa potem na długa metę. Jak sie rozwodziłem i chodziłem do psychologa to opowiadał o przypadku jak prowadził terapie pary, która się poznała podczas swoich rozwodów. Miłość na maxa, jedna na milion, wszystko się wydawał jak z obrazka. Potem dokończyli rozwody i zaczęli ze sobą żyć i po jakimś czasie kryzys, nie potrafią ze sobą być. Diagnoza była taka, że ich łączył ten ból, tęsknota , krzywda, ale jak to jakoś przeboleli to się okazało, że nic więcej nie trzyma ich razem.
Druga sprawa to związki na odległość to ciężka sprawa - sam w to nie wierze choć za małolata przerabiałem 2. Ale to były inne cele wtedy i motywacje, teraz sobie tego nie wyobrażam. Dodatkowo związek na odległość od razu na początku poważnej drogi razem to już w ogóle wymaga predyspozycji i mega determinacji. W długim związku to co innego, powiedzmy przejściowo rok takiego życia czy coś. Na początku, kiedy chce się te życie poukładać, dotrzeć z drugą osobą, czuć jakąś stabilizację a tu ciągle jest się samemu - to trudne na maxa.
Nie dziwie Ci się autorko, że tak się czujesz, bo ja jako młody chłopak z moimi dziewczynami na odległość miałem podobnie. Choc było wtedy może większe zaangażowanie, ale czołem jakiś bezsens i ogólnie czułem sie jak zajęty singiel - tzn czułem się samotny, wszędzie łaziłem sam i robiłem co chce, ale niby miałem gdzieś tam kogoś.
Życzę Ci powodzenia i żeby się jakoś poukładało, ale rozumiem Twoje uczucia i wydaje mi się, że nie bierze się to z niczego.
10 2018-09-27 12:50:49 Ostatnio edytowany przez Dreamcatcher (2018-09-27 13:05:13)
Może w tym coś jest. Moje poprzednie rozstanie nie było obciążone zdradą czy czymś innym, co wywraca Twój świat emocjonalny do góry nogami wbrew Tobie - próbowałam zakończyć związek z agresywnym psychofagiem, kiedy już się zorientowałam w co się wplatalam. Nie czułam nic w kontekście rozpaczy czy żalu. Zimna metodyka uwolnienia się od chorego człowieka. U mojego męża to był cios, zdrada, w narzeczeństwie. Potem, już pisząc ze mną miał romans z kimś inny, też został wystawiony. Spotkaliśmy się zupełnie nie randkowo, on był w rozpaczy, ja po koleżeńsku chciałam pomóc. Wyszło tak, że uczucia eksplodowały, choć u niego bardziej żywiołowo. Przez wiele miesięcy nie chciał wcześniej się spotykać, bo uważał, cyt. że taka kobieta jak ja nie będzie z kimś takim jak on. Prawda jest taka, że zakochałam się w jego wnętrzu, jakikolwiek banalnie to brzmi.Zmęczona singlowaniem, przeplatanym związkami na krawędzi, a swoje za uszami też miałam... Bardzo mu zależało na szeroko rozumianym domu, by mieć do kogo wracać. I ja też gdzieś w środku tęskniłam za tą przystanią, połączyło nas wiele. To najlepszy, najwrażliwszy facet (przy całym mocno męskim uposażeniu), jakiego poznałam. Byłam typem uciekając panny młodej, a z nim jakoś naturalnie i ochoczo przystałam na małżeństwo, wiedząc że to decyzja na całe lata, a nie kaprys. Byłam pewna. Nie żałuję. Żałuję tego, że nie rozumiem tego co się ze mną stało. Tego, że moje życie emocjonalne (przy całej ekspresy ej i pogodnej naturze) skurczyło się do 4 ścian i telefonu i świadomości, że nigdy nie byłam tak samotna jak obecnie w małżeństwie. Na zewnątrz nikt nie wie, jakie rozterki mną szargają, ludzie postrzegają mnie jako twardą babkę, co za uszy ciągnie do góry, nie ślimaczy, góry może przenosić. W czterech ścianach, z tel.w ręku to już tak stabilnie nie wygląda. Pewnie dlatego tutaj napisałam. Wygadać się. Może usłyszeć, że ktoś ma podobnie, że ja nie wariuję i nie szukam dziury w całym.. Sama nie wiem, ale dziękuję za wysłuchanie.
Przypomniał mi się zabawny cytat:
"Mężczyźni przed ślubem liczą, że po ślubie nic się nie zmieni, a zmienia się wszystko.
Kobiety natomiast liczą, że po ślubie zmieni się wszystko, a nie zmienia się nic"
a czemu sama się nie przeprowadzisz do niego?
Przypomniał mi się zabawny cytat:
"Mężczyźni przed ślubem liczą, że po ślubie nic się nie zmieni, a zmienia się wszystko.
Kobiety natomiast liczą, że po ślubie zmieni się wszystko, a nie zmienia się nic"a czemu sama się nie przeprowadzisz do niego?
No wymaga się zawsze od kogoś ale nigdy od siebie.
Przeprowadzka z mojej strony nie jest możliwa z dwóch powodów. Pierwszy i podstawowy, pracuje w strefie konfliktu, tam się nie da przeprowadzić. Drugi, gdyby jakimś cudem nawet pracował w innym miejscu, chory rodzic ma tylko mnie. Dlatego napisałam, że rozlaki nie da się zniwelować na ten moment.
Sytuacja patowa. Nic dziwnego, że czujesz potrzebę jakiegoś wsparcia, ale postaw się też na jego miejscu. Czego od niego oczekujesz? Co on miałby zrobić?
Przeprowadzka z mojej strony nie jest możliwa z dwóch powodów. Pierwszy i podstawowy, pracuje w strefie konfliktu, tam się nie da przeprowadzić. Drugi, gdyby jakimś cudem nawet pracował w innym miejscu, chory rodzic ma tylko mnie. Dlatego napisałam, że rozlaki nie da się zniwelować na ten moment.
Te dwa lata to jakiś konkret ???
macie plany co dalej , jak będzie wyglądało wasze życie ? czasami świadomość , że cos co jest uciążliwe jest tylko dla określonego celu pomaga . Ale trzeba wzmacniać takie obrazy, budować ze szczegółów .
Mam znajomych w podobnych związkach (żołnierze, długie delegacje ) … kilka związków się rozpadło po zmianie pracy- nie byli w stanie żyć razem na co dzień .
Inna koleżanka zastanawia się natomiast czy nie wrócić z mężem do poprzedniego modelu związku - chodzą na terapię odkąd jest codziennie w domu . Są prawie 20 lat małżeństwem .
Opowiadała mi kiedyś że ona musiała się nauczyć żyć swoim życiem bez męża - dzieci, dom, praca , znajomi i mąż jak był...a tak to na telefonie.
a u Ciebie cztery ściany i czekanie na rozmowę - zacznij żyć , małżeństwo nie jest receptą na zadowolenie … to zależy od nas.
Emocje są sygnałem że coś narusza nasze granice - myślę że Twoje wyobrażenia nie uniosły realiów związku na odległość .
Tyle o sobie wiemy na ile nas sprawdzono.
rozmowa z psychologiem może pomóc.
Od niego niczego. Nie mogę stawiać zadań powrotu na stale, bo wiedziałam, jak rozwija swoje życie zawodowe. To dla niego ważne, a dla mnie ważne, żeby czuł się spełniony i szczęśliwy. Jest bardzo wyrozumiały na moje nastroje, uważa, że to normalne, nie przywiązuje uwagi do mojej chwilowej złości. Wie, że mi ciężko, przeprasza, ale też nic się nie zmienia. Oboje dochodzimy do wniosku, że tak musi być. I jest, tylko znoszę to coraz gorzej, wewnętrznie. Dlatego napisałam z nadzieją, czy ktoś miał podobne problemy, jak sobie z tym może poradził. Po prostu we mnie budzi się bunt, strasznie niskie uczucie, że on jest szczęśliwy - ma dom, żonę, przynależność, sens. Ma dokąd wrócić. Jego życie zmieniło się na lepsze. A moje skurczyło. Nie mam nawet prawa mieć pretensji, bo przecież wiedziałam od początku. On się nie zmienił, to mnie zaczęło uwierać i czuję wyrzuty sumienia, bo kocham go tak samo, a jednocześnie podświadomie obwiniam za ten stan rzeczy. Źle to brzmi, ale kłębi się we mnie mnóstwo emocji. Trochę naiwnie chciałam chyba usłyszeć: nie martw się dziewczyno, też miałam taką sytuację i po 2 latach wszystko wróciło do normy, trzeba tylko wytrzymać. A od rana czytam same smutne historie z for, o zdradach, rozpadach, rozwodach i boję się, że nam się nie uda.
nie chcecie mieć dzieci?