Chciałabym się zwrócić do Was, bo nie radzę sobie już sama ze sobą i obwiniam się ciągle, choć jednocześnie jestem na partnera bardzo zła. Jesteśmy ze sobą siedem lat, ale nie mieszkamy razem. Ja samotnie wychowuję córkę, która jest już nastolatką. Bardzo dobrze zna mojego partnera i w jakiś sposób akceptuje go, choć cała nasza relacja należy do trudnych i burzliwych.
Choć partner chciałby mieszkać z nami, ja nie zdecydowałam się na to i temat ten powraca jak bumerang co jakiś czas, w formie zarzutów w stosunku do mnie. Zarzuty są zawsze takie same, że on już nie może, że mam go w dupie, że nic dla mnie nie znaczy. Dla mnie jest to nie prawdą i zależy mi na partnerze, ale nie wyobrażam sobie z nim mieszkania pod jednym dachem. Córka, gdy o tym wspominam również mówi stanowcze: mamo proszę nie.
I tak oto żyjemy w zawieszeniu, tkwimy w sytuacji bez wyjścia. Spotykamy się w łikendy i te spotkania są czasem udane, a czasem temat rozmów skupia się znowu na problemie: że on nic dla mnie nie znaczy, że jest la mnie nikim, że on chce to skończyć.
A moja decyzja jest tylko i wyłącznie formą obrony przed nim, bo:
Gdy wchodzi do domu, córka ścisza muzykę, ja wyłączam telewizor i przestaję robić wszystkie zaczęte czynności. Uwaga ma być skupiona na nim i ciągle słyszę, że mogłam to zrobić wcześniej, tamto zrobić inaczej. Najlepiej gdybym porzuciła wszelkie inne formy aktywności i plackiem leżała przy nim. Ewentualnie mogę jeszcze gotować.
Często już od progu ma pretensje do córki, o jakieś jak dla mnie pierdoły i czepia się jej, co wkurza mnie bardzo i reaguję wtedy, staję w jej obronie, bardzo moim zdaniem delikatnie, a to wywołuje jego złość i awanturę. Zarzuty, że gdybym się nie wtrącała, to oni załatwili by to między sobą. Powiedziałam niejednokrotnie, że smutno mi, że po paru dniach przychodzi i zamiast uśmiechu, wchodzi od razu z pretensjami.
Nigdy nie chwali, rzadko rozmawia na luzie. W jego obecności czuję ciągłe napięcie, że coś zrobiłam źle, że coś przeoczyłam i zaraz mi to wypomni, zwróci uwagę jak podlotkowi, który wymaga ciągłej kontroli. Że kocie kupy w kuwecie, że dlaczego jeszcze pranie wisi, że dlaczego pozwalam córce na to bądź na tamto, jak do tego dopuściłam. Potem ostentacyjnie zaczyna np wkładać naczynia do zmywarki, albo jak ostatnio sprzątać łazienkę, gderając w kółko, że on tyle dla nas robi itp. , a ja nic nie zauważam i nie podziękuję.
A ja cicho powiem, że oprócz tych czynności raz na tydzień nie robi nic. Każdy pomysł spędzenia wolnego czasu wychodzi ode mnie, wakacje załatwiam ja i decyduję gdzie pojedziemy, ja proponuję kino, koncert, wieczorne wyjście do miasta, wyjazd za miasto, książkę.Pieniądze za wakacje i przyjemności dzielimy po połowie. Myślę też co ugotować gdy przyjdzie, robię zakupy, opiekuję się córką. Nie wyręcza mnie w niczym i rzadko proszę o pomoc. Nie dokłada się do zakupów, a z uwagi, że nie mieszka nie płaci też rachunków. Gdy poproszę o załatwienie lub zrobienie czegoś zawsze słyszę jedno: Bo ja jestem ci potrzebny tylko do tego i wymaga szczególnych podziękowań i uwagi, że to zrobił. Gdy jestem zmęczona obowiązkami i tym ciągłym wymyślaniem atrakcji i sposobów spędzania wolnego czasu i zdarzy się, że nic nie wymyślę słyszę: Ale nudy, mogliśmy tyle fajnych rzeczy zrobić, a tak przez twoje nieogarnięcie siedzimy w domu. Gdy pakuję siebie i córkę na wyjazd, lub pod namiot zawsze jest źle: a to za dużo małych tobołków i jak on to ma wsadzić do bagażnika, to na następny raz pilnuję, żeby wszystko było razem w większych torbach - awantura bo mogłam to popakować w mniejsze tobołki, wtedy łatwiej by upchnął. Dodam, że mówi to w wielkiej złości, aż czerwony na twarzy, ciągle gdera o odpowiedzialności, lojalności i o tym, że nic nie robię tylko się całymi dniami obijam. Gdy w nocy oglądam serial krzyczy, żebym poszła spać bo będę niewyspana, gdy w niedzielę śpię dłużej, albo utnę sobie drzemkę po południu, komentuje, że tracę czas. Często czuję oszukana i bezradna, stłamszona. Często mam chęć przytulenia się do niego, ale nie robię tego, bo widzę przed sobą napięty głaz. Twarz zionącą złością i tym jak bardzo jest mną rozczarowany.
No i kontrola - kontrola. Czuję się pod jego ciągłą kontrolą i nigdy swoim postępowaniem nie jestem w stanie go usatysfakcjonować. Sprawić, by poczuł się dla mnie ważny, że go kocham, bo rzeczywiście bez miłości trudno mi byłoby znieść chyba wszystkie te subtelne formy zniewolenia.
A jest ich wiele. W galerii handlowej zarzut, że mam go w dupie i złość, bo się jego zdaniem rozglądam za bardzo, kiedy to on wymaga uwagi. Potrafił mnie zostawić na środku sklepu, bo za szybko idę i patrzę w koło. Zostałam z torbami płacząc i nie wiedząc o co chodzi. Normalnie robiłam zakupy, było mi głupio bo swoim zachowaniem i złością zwraca uwagę innych osób.
Nie raz czułam się strasznie, gdy krzyczał na mnie wśród obcych. Po przyjeździe na wakacje w obcym miejscu, darł się, o to że nie potrafię mu wskazać, gdzie jest wynajęta kwatera, a miałam się przygotować do podróży i pokierować go w razie czego. To było zupełnie obce miejsce i choć miałam adres i mapę nie mogliśmy trafić. Obwiniał mnie za to i awanturował się na ulicy.
Najlepsze jest to, że później on tych rzeczy w ogóle nie pamięta, a były takich przypadków setki. On twierdzi że przesadzam i to nie miało miejsca, że jak zwykle wszystko sobie wymyślam. Jest mi tak bardzo wtedy wstyd i żal, żal że mi serce pęka i wstyd, że patrzy na to moja córka. Nigdy nie przeprasza, nigdy. A takich wybuchów było wiele i po każdym czułam się upokorzona, czułam się jak zbity pies, a on dziesięć minut później tryskał dobrym humorem i żartował, że taką mieliśmy przygodę.
Nie wiem jak nauczyłam się to znosić, chodzić na palcach, nie prowokować. Właściwie jedyne co pozostało to to, że nie mogę przejść obojętnie, gdy zaczyna czepiać się córki.
Gdy dochodzi do jakiejkolwiek rozmowy między nami zawsze wyciąga ten sam argument, że ja traktuję go po prostu strasznie, ze nie mieszkamy razem do tej pory przeze mnie, że co to za związek jest, w którym on nie może mieszkać ze swoją kobietą, a ja czuję się jak w potrzasku, bo zwyczajnie nie wyobrażam sobie, że miałabym znosić to 24 godziny na dobę.
Kolejną rzeczą jest lustracja. Jestem nielojalna, nieodpowiedzialna, niegodna zaufania, ciągle coś kręcę, kombinuję za jego plecami, zdradzam, utrzymuję nie takie kontakty.
Parę lat temu zwierzyłam się swojemu dawnemu koledze, dosłownie w paru zdaniach napisałam, ze jest mi ciężko, nie używałam brzydkich słów na partnera, nie obrażałam go. Kolega opisał: "Zostaw tą gnidę." Nie ciągnęłam dalej rozmowy z nim. To był początek koszmaru, który trwa do tej pory, a przeszukiwanie mojego komputera jest na porządku dziennym. Oczywiście czyta moją korespondencję, a nie mam wiele na sumieniu. Każda próba nawiązania kontaktu, z kimkolwiek kończy się katastrofą.
Napisał do mnie kolega z podstawówki, ciekawy jak mi się życie ułożyło. Odpisałam krótko i zwięźle, że się rozwiodłam, że mam córkę, że się zajmuję tym i tym, że miło wspominam, że jestem w związku itp. - mega awantura, że mam romans, że go okłamuję, a on jest dla mnie nikim.
Miałam przyjaciółkę, bardzo serdeczną, której mogłam zwierzyć się, porozmawiać, odpocząć w jej towarzystwie. Okazało się, że przeczytał naszą korespondencję. Byłam wściekła i zerwałam z nim kontakt na 3 miesiące. Potem ponownie zaczęliśmy się spotykać. Były rozmowy, były wyjaśnienia, były obietnice i przeżyliśmy kolejny rok. Ograniczyłam do minimum kontakty z przyjaciółką, dziś to martwa relacja, ku jego uciesze. Byliśmy na kolejnych wakacjach, gdzie zostawił mnie i córkę na środku drogi, bo śmiałam odczytać esemes, który przyszedł jak rozmawialiśmy, okazało się że z pracy i że będę musiał porozmawiać przez telefon. Znowu: on jest dla mnie nikim, jakimś gównem, nic dla mnie nie znaczy. Próby tłumaczenia, nic nie dają.
Parę lat temu, a dokładnie 4 zauważyłam, że coraz częściej sięgam po alkohol. Popijałam samotnymi wieczorami, gdy córka szła spać. Trwało to dokładnie rok. Terapia od alkoholu, z mojej własnej niczym nieprzymuszonej woli, terapia antydepresantami na depresję. Od trzech lat w ogóle nie piję. Cieszę się, że tak jest, że nie piję i nie piłam dłużej. Łatwiej mi się przed nim bronić chociaż odrobinę dziś.
Ja nawet przyzwyczaiłam się, że grzebie mi w skrzynce, w telefonie i stwierdziłam, że niech grzebie, bo na prawdę nie mam sobie nic do zarzucenia, niech się awanturuje, piekli, jakoś muszę żyć, jakoś muszę...choć co to za życie jest. Ciągła huśtawka, ciągła niepewność, nic nie da się zaplanować. Bo ja bym chciała, żeby ktoś mnie po prostu przytulił, żeby rozmawiał, rozumiał mnie, żebym się nie bała powiedzieć mu, że czasem coś spieprzę, że mam problemy. Po prost i po ludzku. Uśmiech za uśmiech, proste słowo, prosty gest.
Ale ostatnia sytuacja mnie zupełnie rozwaliła emocjonalnie. Siedzę tu i piszę nie widząc nigdzie ratunku dla siebie. Moją córkę potrącił samochód (dość szybko okazało się, że nic poza potłuczeniem się nie stało) i przeżyłam straszne chwile i tak potwornie się o nią bałam. Zostawiłam cały dom otwarty i tak jak stałam bo wydarzyło się to tuż przed naszym domem, wybiegłam na ulicę. była karetka, policja, szpital. Poprosiłam go przez telefon, żeby przyjechał do domu i zamknął okna, pozamykał balkon. Podczas, gdy ja jechałam karetką z córką, on siedział w moim mieszkaniu i przeczesywał skrzynkę mailową, by znaleźć kolejne dowody mojej winy i tego, że go zdradzam.
A tak.. pisał do mnie znowu ktoś z przeszłości, a ja odpisałam, znowu jestem nielojalna, niegodna zaufania, podła i nie zwracam na niego uwagi, jest mi potrzebny tylko do zamykania okien. A to jak się czuję jest konsekwencją mojego postępowania i nielojalności.
Umierając ze strachu o dziecko, słuchałam tych wszystkich rzeczy i zastanawiałam się, czy ze mną jest wszystko w porządku,czy ja śnię, w czym zawiniłam, czy rzeczywiście nie umiem kochać, czy może on ma rację, a z drugiej strony ogrom złości na niego. Wina za to, że nic nie czuję, nie czuję podniecenia, gdy się kochamy, jego kiedyś kochany zapach kojarzy mi się z dyscypliną i sprzączką od paska. Z ostem, albo żyletką. Jetem dla niego zła, bu unikam kontaktu fizycznego, nie potrafię się oddać jak kiedyś. Nie umiem powiedzieć kiedy to się stało, gdy straciłam uczucia wyższe i też ciągle krzyczę, byle małostka wytrąca mnie z równowagi, że się stałam najgorszą kobietą na świecie.
Jestem zmęczona, a jednocześnie nie widzę kresu tej sytuacji. Dziś zastanawiałam się do kogo zadzwonić, komu się zwierzyć, ale coraz mniej osób jest wokół mnie. Wstydzę się też przed niektórymi, że opowiadam o tych wszystkich strasznościach, a potem wybaczam mu i wracam do niego. JA chyba nie potrafię skupić tak bardzo uwagi na nim, żeby on to docenił. Czy go kocham? Nie wiem. Ale gdy go nie ma obwiniam się za wszystko, choć na zdrowy rozum wydaje mi się to absurdalne. Totalne pomieszanie.
Jedyne co wiem na pewno to to, że nad życie kocham swoje dziecko i to, że nawet lubię swój zawód. A oprócz tego czuję się bardzo samotna i że moja kobiecość, ten ktoś dobry, kto siedzi we mnie nieopisanie cierpi.