Witam wszystkich,
piszę tutaj, by zaczerpnąć jakiejś w miarę obiektywnej porady, względem ciężkiej relacji w jakiej się znajduję, od około roku. Wiem też, że o obiektywną ocenę może być trudno... W końcu każdy może patrzeć na sytuację, względem własnych doświadczeń, ale czasami jak powietrza potrzeba chyba chłodnej kalkulacji osób, które nie znają mnie, ani tej drugiej osoby. Nie czują, sympatii, ani antypatii do mnie i do niej. Otóż, jestem osobą, która zawsze miała, dosyć duże problemy z zawiązywaniem relacji. Niekoniecznie damsko- męskich. Ogólnie. Było parę problemów w dzieciństwie i w szkole, które sprawiły, że mam z tym kłopot. Mimo tego, że raczej uchodzę za kogoś ciekawego, przez mnogość zainteresowań i względnie przystojnego, zawiązywanie bliskich i intymnych znajomości przychodziło mi z wielkim trudem. Spotkałem, parę kobiet, skrajnie niedojrzałych, przez co, kiedy Ją poznałem, byłem trochę rozgoryczony. Ale spotkałem Ją, jakieś 2 lata temu i od razu złapaliśmy wspólny kontakt. Pierwszy raz zdarzyło się, że z kimś potrafiłem dogadywać się tak idealnie. Powielaliśmy wszystkie zainteresowania, mieliśmy wspólne poczucie humoru w punkt. Kochaliśmy razem spędzać czas. Do tego, ta osoba była dla mnie obłędnie piękna- i to nie przez charakter. Zanim ja poznałem, taka się wydała. I nawet myślałem, że coś zaiskrzy. Trochę zacząłem po paru miesiącach się o nią starać, ale zauważyłem, że jest dosyć specyficzna w tych sprawach. Potrafiła ze mną zrywać kontakt, na 2 tygodnie, bez słowa. Nie była w żadnym stopniu czuła. Kiedyś doszło do rozmowy własnie o tym i stwierdziła, że nie chce mieć chłopaka. I to wszystko. Bo nie umie kochać nikogo. Było mi trochę przykro, ale postawiłem na przyjaźń z Nią. Stwierdziłem po prostu, że zapewne nie jestem atrakcyjny wystarczająco i to wszystko. Ale była dla mnie zbyt wspaniała, żebym ograniczał z nią przyjaźń. Nawet, jak z przyjaciółką, kochałem z nią spędzać czas i to zawiedzenie nic nie zmieniło. To wszystko, działo się na I roku studiów. Kiedy nadeszły wakacje, wyjechaliśmy do swoich domów i klasycznie, ograniczyła ze mną kontakt, do prawie zera. Nie dzwoniła, nie pisała. Traktowałem Ją, jak przyjaciółkę, więc nawet to rozumiałem. Nigdy od przyjaciół nie wymagałem szczególnego kontaktu. Mieliśmy nie studiować już w tym samym mieście. Ale nagle okazało się, że będziemy i zobaczyliśmy się pierwszy raz, po trzech miesiącach. Oboje stwierdziliśmy, że nigdy tak za kimś nie tęskniliśmy. I następne dwa tygodnie, to były jakieś duże czułości. Ja chyba powoli wtedy zacząłem stwierdzać, że ją kocham, bardzo mocno. Tylko ona, kiedy już się przyzwyczaiła, do kolejnego regularnego kontaktu i znowu często go ograniczała. Mimo że na spotkaniach z nią, było idealnie, często czułem jakieś wymówki. Kiedy ją o to pytałem, za każdym razem było co innego: "mam taki charakter", "muszę coś zrobić", "przecież poświęcam Ci wiele czasu". Było to dla mnie dosyć dziwne, ale twierdziłem, że jest samotnikiem i to wszystko. Starałem się to uszanować i się też nie odzywałem. Tylko czas mijał i coraz bardziej mnie bolało to uczucie i stwierdziłem, że jej to wyznam. Nie było tak źle jak myślałem, na początku broniła się rekami i nogami mówiąc, że ona nie chce żadnych związków, ale potem zaczęła stwierdzać, że w sumie jest sobie w stanie to wyobrazić i żebym jej tylko dał czas się oswoić z tą informacją i będzie wszystko dobrze. Rozmowę zakończyła, na"cieszę się, że mi to powiedziałaś". Byłem bardzo zadowolony, bo spodziewałem się odmowy. I w taki oto sposób, zacząłem się o nią intensywnie starać, jednocześnie próbując nie odzywać się codziennie, żeby pokazać jej pełnię komfortu, jeśli jej potrzebuje. Co jakiś czas, przynosiłem jej kwiaty, co jakiś czas rzucałem oczkiem, z jakimś zabawnym tekstem o relacjach damsko- męskich. I ona się z tego śmiała, odpowiadała na komplementy. Cieszyła się z kwiatów. To już nie do końca była przyjaźń. Bez czułości, bez codziennego kontaktu, ale spotkania wyglądały trochę, jak randki. W taki sposób funkcjonowaliśmy następne parę miesięcy i w pewnym momencie przez przypadek doszło do poważnej rozmowy, w której powiedziała, że wszelkie związki ją ograniczają, nie umie w nich żyć. Strasznie mnie to zabolało, bo wiedziała o wszystkim, nie powiedziała, "nie". Mówiła też,że jest jej strasznie przykro, bo ja zasługuję na więcej. Złamało mi to wszystko serce, powiedziałem jej, rozgoryczony, wiele złych słów wtedy i po cichu stwierdziłem, że dam sobie spokój, nie zrywając kontaktu, ani go nie ograniczając. Tak naprawdę nie miałem nikogo oprócz niej. Mam ponad 20 lat, a to jedyna relacja, dzięki której na początku tak rozkwitłem. Nie chciałem jej też ranić, wiem, że bardzo wyrzucała sobie, że robi coś złego innym. Tylko oszukiwałem się, że można się przestać starać, z dnia na dzień. Szczególnie, że ona zachowywała się w stosunku do mnie tak samo... Wiele czułych słów, całusy za kwiaty... Ale nie chciałem w stosunku do niej doprowadzać do kolejnej poważnej rozmowy, nie chciałem jej już męczyć. Szczególnie, że miała wiele własnych problemów. I stałem przy niej zawsze, wspierałem i pomagałem. Mimo że nigdy nie pamiętała o moich problemach, ani o rzeczach ważnych dla mnie, widywaliśmy się przez następne miesiące, bardzo często. Twierdziła, że poświęca mi każda wolną chwilą, mimo iż swoim starym sposobem, urywała kontakt bardzo szybko, po spotkaniu, a potem wracała, jak gdyby nigdy nic. Strasznie mnie to wszystko raniło i bolało, nie szło mi do końca na studiach. Tak jak napisałem, ona była moją jedyną osobą. Miałem wiele razy myśli samobójcze, wiele razy płakałem (oczywiście nigdy przed nią), ale jakoś to prowadziłem. I takim okresem, nawet nie zauważyłem kiedy, coś się zmieniło. Pisaliśmy codziennie, nawet dużo (mimo że utrzymywała, że nie cierpi pisać). Wtedy, kiedy wyjeżdżaliśmy do domów, również. Ona stała się bardziej ludzka w tym wszystkim. I taki stan trwał kolejne miesiące. Nie mam pojęcia, co się stało. I mimo tego cierpienia, zacząłem być wesoły w jakiś sposób. Dochodząc już do końca... Wszystko zaczęło się psuć. Często wykorzystywała to, że mi się podoba, dziękując za coś albo z jakiejś okazji. Miała się do mnie z przyczyn technicznych przeprowadzić na dwa tygodnie. Oboje się strasznie z tego cieszyliśmy. Aż zaczęła wszystko przykładać, na jak najpóźniej, nie mówiąc mi o tym. Dochodziło do awantur, bo obiecywała, a potem przekładała. Powiedziałem jej, że ją kocham, a ona, że jestem najwazniejszą osobą w jej życiu. Ostatecznie przyjechała na moje urodziny i myślałem, że wreszcie zamieszka. A ona spędziła ze mną 3 godziny i pod byle pretekstem poszła, obieując, że wróci następnego dnia. Następnego dnia, sytuacja się powtórzyła. Doszło do następnych kłótni. Które, mimo że się starałem, raz po raz wybuchały. Kiedy wróciła do domu i nie miała nic do roboty, jak zwykle zerwała ze mną kontakt, mimo że miałem wiele problemów i potrzebowałem wsparcia. Starałem się go podtrzymać, rozmawiając z nią, chociaż 15 min dziennie, nie więcej. W końcu po prostu stwierdziła, że jeżeli ktoś usilnie zabiega o atencję albo próbuje się przypodobać, jak ja, a widzi, że ta druga osoba potrzebuje dużo przestrzeni, to tylko zniechęca do siebie. Od tamtego czasu nie rozmawiamy. Nie miałem nigdy w życiu kogoś bliskiego. Tylko ją interesowały moje pasje. Tylko jej mogłem powiedzieć, o czymś, co mnie zafascynowało w książce naukowej, a ona mówiła, że to co mówię jest wspaniałe i potrafiła o tym rozmawiać. Każdy w moim życiu z tego szydził. Kiedy inni imprezowali, ja siedziałem z książkami, instrumentami, piórem... Trafiłem na wiele osób, które ziewały przy tym. A tylko ona mi pokazywała, że to, co jest sensem mojego życia, jest fascynujące. Miałem ogromne problemy z emocjami, odkąd pamiętam, a te pół roku tłumienia wszystkiego, dały tylko złe słowa, które pod jej adresem padały i kolejne wybuchy. Piszę to, nie wiem do końca po co. Nie potrafię obiektywnie nic ocenić, co dotyczy emocji, chociaż bardzo się staram. Nie wiem też, jak to wygląda z boku. Kocham ją, ale nie wiem też, co zrobić. Proszę po prostu o jakieś porady i obiektywne podejście. Wybaczcie, za tak długi esej.