Hej, pomogliście mi tu kilka razy, więc może tym razem też uzyskam ciekawe odpowiedzi, które mi dadzą do myślenia.
Przeszłam na przełomie tego roku jakiegoś rodzaju kryzys osobowości. Do tej pory przez całe moje życie święcie wierzyłam, że mam do wykonania jakąś misję. Odkąd pamiętam, pieniądze miały się nie liczyć, nie potrzebuję wygód, samochodu, fajnego mieszkania, super ciuchów... Nie muszę chodzić do restauracji, kawę można wypić w domu. Niewiele mi było potrzeba, materialne wartości zupełnie się nie liczyły - wiedziałam, jak się bez tego obejść. Swoją potrzebę "misji" realizowałam ucząc angielskiego, studiując też psychologię, działając w wolontariacie i dorywczo pracując w fundacji propagującej wartości demokratyczne, szacunek do dzieci, lepsze szkoły. Mimo że odeszłam z kościoła, to jakoś ciągle przyświeca(ł?) mi cel przede wszystkim być dobrym człowiekiem i robić coś "wartościowego". Żadne tam kariery bajery. Poczucia, że realizuję się jako dobry człowiek mi wystarczyło na 6 lat studiów i 3 lata pracy. Skończyło się.
Nagle, zupełnie z dnia na dzień zdałam sobie sprawę, że już mnie nie bawi uczenie ludzi, którzy nie chcą tak naprawdę się uczyć, ale muszą. Przestało mi odpowiadać, że szkoła, dla której pracuje, daje mi 41zł brutto za godzinę... w Warszawie... Zaczęłam mieć ochotę na to, żeby nie przejmować się tym, czy mogę w tym miesiącu jeszcze wyjść do kina i na kawę, czy tylko jedno. Mój nienormowany czas pracy też jakoś obrzydł po tych trzech latach - nie jestem w stanie zaplanować ani tego, jak będzie wyglądał tydzień, ani ile ostatecznie dostanę na koniec przyszłego miesiąca.
Jestem na ostatniej prostej do skończenia psychologii. Więc mój dyplom anglistki mogę odłożyć na bok i iść tam, gdzie zawsze chciałam - pracować wśród ludzi, pomagać, spełniać się... Ale przestało mnie to kręcić.
Być może zabrzmię na zimną, ale marzę o tym, żeby mieć normalne zarobki, a nie minimalne. I nie czuję już potrzeby realizowania misji, niesienia kaganka oświaty czy ulgi cierpiącym - co do tej pory było moim głównym motywatorem. Z jednej strony czuję się źle z tym, że już nie jestem taka "dobra" tylko stałam się bardziej materialistką. Ale tak jest.
I teraz pytanie - co dalej. Teoretycznie pracując jako lektorka angielskiego w Warszawie jestem w stanie w szkole wyciągnąć ok. 3k netto miesięcznie. Ale wiąże się to z całodniową pracą (łącznie z dojazdami i planowaniem). Dosłownie praca od 8 do 19. Wcześniej ani później nikt nie chce lekcji. Poza tym szkoła bierze połowę tego, co płaci uczeń. Mogę ostatecznie pracować bez szkoły, ale jakoś nie czułabym się chyba z tym bezpiecznie. Nie czuję się odpowiednią osobą do zakładania własnej działalności.
Teoretycznie po skończeniu magistra mogłabym szukać pracy jako psycholog. Ale tutaj jakoś przywiązana byłam do wizji bycia psychologiem szkolnym (skończyłam tę specjalizację) - a wiadomo, jak ci zarabiają.
To wszystko jakoś mi nie odpowiada, ale poczułam, że nie wiem, co chcę robić. Zbrzydła mi misja, ale nadal kocham psychologię i angielski. Nigdy nie pracowałam w systemie 8 godzin. Doświadczenie mam porozrzucane w różnych dziedzinach, ale krótkie, najdłużej pracowałam jako lektorka, bo 3 lata. W międzyczasie wolontariaty, warsztaty, kolonie, tłumaczenia.
Do podjęcia decyzji zostało mi sporo czasu - mam umowę do końca czerwca, potem już zaplanowałam kolonie. A potem przyjdzie czas na szukanie pracy. Tylko czego ja mam szukać?
W sumie już nie wiem, do czego zmierzał ten post. Być może macie jakieś pomysły, gdzie warto szukać zatrudnienia, patrząc na to, co nawypisywałam.
Ps. jeszcze dodam, że motywacji mam sporo, głupia nie jestem, decyzje w przeszłości jakie podjęłam, takie podjęłam. Ale muszę chyba trafić na coś, co mnie interesuje. Jakiś czasu temu miałam szał na programowanie - w końcu mądry człowiek ze mnie, jestem się w stanie tego nauczyć... i nic z tego. Tak mnie to nudziło, że po ok. 100h nauki poddałam się.