Hej!
Jestem od ponad roku w związku na odległość (300 km). Coraz bardziej myślę o przeprowadzce do ukochanego. Tylko jest mały problem. Jest mi ciężko opuścić dom rodzinny. Niby to normalne, ale zagłębiając się bardziej, chodzi mi o mamę. Mama mnie całe życie wychowywała samotnie. Późna ciąża, później komplikacje, amputacja narządów kobiecych, posypało się zdrowie, musiała odejść z pracy, wpadła w depresję. Nie miała nigdy stałego partnera. Teraz też żyje samotnie, bez partnera, przyjaciół i znajomych. Choruje, rzadko wychodzi z domu. Depresja już w sumie po tylu latach minęła, pozostały tylko niektóre zachowania i leczenie. Wychodzi z domu do sklepu, przychodni, czy czasem jeździ rowerem. Ale jedynie kogo ma to mnie i swojego tatę, który mieszka z nami. Dziadek też nie jest najmłodszy i już swoje lata i choroby ma. Ciężko mi jakoś ich opuścić. Szczególnie, że jakiejś pomocy potrzebują. Niekoniecznie w codziennych czynnościach, ale czasem pomóc dotrzeć do lekarza itp. Sytuacja finansowa w domu też jest trudna, ale przez moje wyjazdy do chłopaka nie mogę znaleźć pracy, tak aby to pogodzić. Pracując u niego oczywiście bym pomagała rodzinie finansowo, ale wiem, że to nie zastępuje mojej obecności. Jestem gotowa na "dorosłe" życie. Tylko jedyne, co mnie blokuje to ogromne przywiązanie do rodziny, jak i rodziny do mnie. A gadanie np. dziadka "pojedziesz na tydzień, a ja tu tydzień będę płakać" mi nie pomaga. I to nie jest taki szantaż, tylko widzę, że im jest pusto, źle i może trochę ciężko beze mnie.
Dziewczyny, co o tym myślicie? Jak sobie z tym poradzić?
Jakby ktoś chciał wiedzieć to mam 22 lata.
Edit. Dlaczego ja chcę się przeprowadzić, a nie on? Bo on ma własne mieszkanie, które pozostało po mamie, która przeprowadziła się do partnera. A u mnie nie ma żadnych warunków na zamieszkanie dodatkowo z partnerem.