Cześć.
Ja wiem, że żadna z Was nie powie mi co powinnam zrobić i nie chcę zrzucać na Was tej odpowiedzialności, ale sama nie jestem w stanie sobie z tym wszystkim poradzić. Mam w głębi serca nadzieję, że może znajdzie sie ktoś, kto spojrzy na to z boku i będzie miał lepszy osąd.
Mam 23 lata. Byłam przez prawie dwa lata w związku. Jak każdy mieliśmy wzloty i upadki. Czasem się kłociliśmy, czasem było wspaniale, a czemu było tak po prostu o. Mam sama trochę problemów ze sobą, gdyż jestem dzieckiem alkoholika - w ogóle ciężko było mi się otworzyć na jakikolwiek związek i mojemu M. jako pierwszemu ze wszystkich udało się, sama nie wiem, przekonać mnie, że warto? Nigdy nie narzekałam na powodzenie, ale po prostu nigdy nie chciałam żadnego związku i wystrzegałam się "miłości" jak ognia. On mnie jednak z tego wyleczył. I nie mówię, naprawdę zawsze się starał, bo tak jak mówię - nie jestem łatwa do życia. Czasem na przykład lubiłam pokłócić się o nic, żeby po prostu coś się działo. Czy nawet grozić zerwaniem. M. zawsze dzielnie to wszystko znosił i zawsze udawało mu się przywrócić mnie do stanu normalności.
Ja wiem jak to teraz brzmi - jakbym to ja byłam w tym wszystkim problemem. I naprawdę tak myślałam bardzo długi czas. Do momentu, w którym nie podjęliśmy ostatecznie decyzji o tym, że się wspólnie wyprowadzamy. Wtedy jego matce, która zawsze była lekko toksyczna i miała problem z kontrolą (sprawdzała mu telefon, pilnowała go, tego o której wraca do domu, czy nie jedzie nocnym "bo to niebezpieczne", mimo że M. ma 23 lata), zupełnie odbiło. Zaczęła mówić mi o M. jakieś straszne rzeczy. Wypisała mi całą listę jego kłamstw. Zadzwoniła do mnie, żeby no powiedzieć, że M. kłamał też w sprawie swojej byłej dziewczyny. No w ogóle powychodziło tyle dziwnych spraw, że po prostu byłam w szoku.
Chodzi o to, że ja też przyłapałam M. kilkanaście razy na różnych kłamstwach. Niektóre były poważne, a inne były tak bezsensowne, że zupełnie nie rozumiałam o co chodzi. I za każdym razem on przysięgał, że to ostatni raz, że już nigdy mnie nie okłamie, że zrobił to, bo chciał mnie chronić czy inne takie. A ja za każdym razem wierzyłam i dawałam mu kolejną szansę, bo po prostu go kochałam i wierzyłam w to, że się zmieni. Miał psychiczną matkę, musiał ją ciągle oklamywac, tak to sobie tłumaczyłam. Że w końcu zrozumie, że ja nie jestem jego wrogiem. A potem to wszystko wyszło i ja po prostu się załamałam.
Okłamał mnie w różnych sprawach - tego jakie szkoły skończył, tego jak wyglądał jego związek z byłą, tego ile miał partnerem seksualnych przede mną (dla mnie był pierwszy), tego ile zarabia, nawet takich głupich rzeczy jak gra w koszykówkę dla lokalnej drużyny. Wyszło też, że nigdy nie miał podejrzenia guza mózgu, jak mi powiedział, kiedy chciałam z nim zerwać jakieś 3 miesiące temu, bo już mnie przerastały te wsystkie kłamstewka. Okazało się też, w swojej byłej dziewczynie też tak powiedział, kiedy chciała go zostawić. No po prostu chora sytuacja od początku do końca. Rozmawiałam też z jego byłą dziewczyną. Ona twierdzi, że spotykali się ze sobą jeszcze kiedy my się zaczęliśmy spotykać, co nie wiem w sumie czy jest prawdą, bo naprawdę pisał ze mną cały czas, więc chyba ona by coś zauważyła. W każdym razie pokazała mi jakąś wiadomość, w której on zaproponował jej spotkanie. Wtedy byliśmy już rok parą i między nami naprawdę było najlepiej z całego tego okresu. Dlatego w ogóle nie rozumiem czegoś takiego.
Oczywiście dla mnie to był już koniec, mimo że naprawdę go kocham. On jednak stwierdził, że będzie walczył i że pójdzie na terapię. Rzeczywiście na nią poszedł. Okazało się, że ma zaburzenia lękowo-depresyjne, na które cierpi już od kilku lat. Doszły też myśli samobójcze. Oprócz tego został skierowany do poradnii uzależnień, gdzie stwierdzili, że musi chodzić na AA, bo niby alkoholoikiem nie jest, ale ma predyspozycje i już jest na pierwszym poziomie do uzależnienia. M. rzeczywiście pół strasznie dużo jak go poznałam. Jednak stopniowo przestał i praktycznie w ogóle nie pił. Chyba że jakieś piwo z kolegą czy na jakiejś imprezie. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo teraz to już sama nie wiem. W każdym razie prawda jest taka, że nigdy nie miał umiaru w piciu i za każdym razem jak pil, to kończyło się to wielką awanturą, bo po prostu doprowadzal się do takiego stanu, że nie był w stanie stać o własnych siłach.
Problem w tym, że ja naprawdę go kocham. I chciałabym wierzyć w to, że te wszystkie terapie mu pomogą. Jednak nie wiem. To wszystko strasznie mnie zraniło. Bardzo ciężko było mi w ogóle wejść w ten związek, a teraz mam wrażenie, że dwa lata mojego życia to było jakieś jedno wielkie kłamstwo.
M. ciągle do mnie pisze, że nie jest w stanie sobie sam poradzić, że mnie potrzebuje, żebym go nie opuszczała teraz kiedy jest najgorzej, bo on się naprawdę zmieni, tylko potrzebuje mojej pomocy. Ja nie wiem czy mogę mu wierzyć. Naprawdę chciałabym się nie poddawać. Mam taką myśl, że o miłość trzeba walczyć do końca, że przecież mieliśmy być ze sobą na zawsze. Ale czy to co mówiliśmy ma jeszcze znaczenie, skoro on w tylu rzeczach był nieszczery? Czy ja powinnam pomóc mu w tej terapii, wrócić do niego i wspierać go? Czy on może się jeszcze zmienić?
Prawda jest taka, że wszystkie nasze problemy wynikały z tego, że właśnie przyłapywałam go na jakimś kłamstwie albo na czymś co ukrył. I wiem, że gdyby udało mu się to zwalczyć, to byłoby nam wspaniale. Jednak nie wiem czy mogę w ogóle wierzyć w to, że coś się jeszcze zmieni. Szczególnie, że czuje się prawie szantażowana tym wszystkim co on mówi. On wzbudza we mnie straszne poczucie winy i mam wrażenie jakby to wszystko było moją winą.
Nie wiem co mam robić i jeśli ktokolwiek chociaż dotarł do końca tej opowieści, to i tak jestem dozgonnie wdzięczna.