Chwile po rozstaniu trafiłem na to forum. Poszukuję podobnego schematu w czyimś wątku. Jak do tej pory bezskutecznie. Zawsze jest jakieś "ale". Nie widzę innego wyjścia niż opisać mój przypadek i zdać się na Wasz osąd. 6 lat starałem się streścić jak tylko mogłem, ale każdy czynnik może być istotny. Mam nadzieję, że wszystko będzie w miarę czytelne i zrozumiałe. Już mam dość dobrych "rad" od znajomych. Do meritum.
Ja 26 lat, ona 23. 6 lat związku, 3 lata mieszkania razem. 3 miesiące po rozstaniu. Zaczynając od początku. Po pierwszym spotkaniu już wiedzieliśmy kim dla siebie będziemy. Zauroczenie uderzyło nas bardzo szybko, które później przerodziło się w miłość. Dla obojga z nas był to pierwszy związek. Naszą relację budowaliśmy na własnych błędach, nie mając żadnych doświadczeń jak zachowywać się w niektórych sytuacjach. Byliśmy jak papużki nierozłączki. Przez te 6 lat nie było między nami dłuższej abstynencji jak 3-dniowa. Razem przechodziliśmy przez wloty i upadki. Śmierć bliskich, choroby, trudne egzaminy, sukcesy i porażki zawodowe. Przez pierwsze 2 lata związku sielanka – zero kłótni, jeden umysł. Po tym czasie libido mojej byłej partnerki zaczęło spadać dość drastycznie. Pojawiły się pierwsze kłótnie z tym związane. Zachorowała na ostre zapalenie przydatków – tydzień w szpitalu, później długie leczenie. Pojawiła się niechęć i strach do seksu, a także ból fizyczny. Moja frustracja z tym związana rosła, ale nie mogłem obwiniać ją o to, że jest chora i jej fizyczność nam tego nie ułatwia. W międzyczasie zamieszkaliśmy razem. Myślałem, że spokój psychiczny i własny kąt pomoże nam odbudować tą sferę związku. Nic bardziej mylnego – było coraz gorzej, przynajmniej dla mnie. Przestałem inicjować te sytuacje, miałem dość kolejnych koszy. Nieraz prowokowałem kłótnie na inny temat – mając w głowie tylko tą jedną przyczynę. Przez 3 lata mieszkania razem, wspólnych zbliżeń było kilka – może kilkanaście. Czułem się jakbym mieszkał z siostrą. Ale to nic. W pozostałych kwestiach dogadywaliśmy się bardzo dobrze. Nie miałem jej nic do zarzucenia. Czułem się podle z moim pożądaniem. Stwierdziłem, że nie warto przekreślać nas posiłkując się „tylko” seksem. Pogodziłem się z tym, że jest jak jest. W zeszłym roku poczułem, że powinienem się zaręczyć – jest tą jedyną. Długo się nie zastanawiając, kupiłem pierścionek a parę dni później była już moją narzeczoną. Założyłem różowe okulary. Mimo, że nie prowokowałem już kłótni powiązanych z naszym życiem seksualnym, one tak bardzo weszły nam w życie, że kontynuowaliśmy je z innych powodów. Żebyśmy się zrozumieli – kłótnie zwykle jednodniowe, o jakieś pierdoły. Bez wyzwisk, z szacunkiem. Ja z natury jestem bardzo wyrozumiały i nie mam ochoty na takie akcje, więc zazwyczaj nie miała partnera do awantury. Wydaje mi się, że ich częstotliwość nie była zbyt duża.. chociaż sam już nie jestem pewny. Mam czarną otchłań, kiedy próbuję wrócić myślami do tych wydarzeń. Tak mijały miesiące. Delikatnie zaczęliśmy oddalać się od siebie. Każdy zajął się bardziej swoją karierą. Ona poświęcała dużo czasu nauce i pracy, a ja swojej pracy. Stwierdziłem, że tak musi być póki co i robimy to dla wspólnego dobra, żeby zapewnić nam lepszy byt. Oczywiście wieczory spędzaliśmy razem. Ze względu na naszą pracę, nie mieliśmy czasu na wspólne wyjazdy. Ja w tygodniu – ona w weekendy(w tygodniu ma studia dzienne). Ja to rozumiałem – ona nie do końca. Po drodze byliśmy na dwóch weselach i wakacjach zagranicznych. Te wydarzenia jeszcze bardziej przekonały mnie do niej. W swojej głowie miałem jej obraz z białej sukni. Nie widziałem jej znaków, że coś nie gra. Końcem października klasyczna jednodniowa sprzeczka przerodziła się w kilka tzn. cichych dni. Chciała porozmawiać o nas – ja byłem po 18 godzinach pracy. Naprawdę nie miałem głowy do takich rozmów. Następnego dnia oświadczyła, że chce się rozejść. Jako argument podała, że rozeszły nam się drogi i nie wspieraliśmy się tak jak powinniśmy. Tutaj pojawia się lawina moich błędów – typowa amatorszczyzna. Płacz, błaganie, szantaż. Ogólnie dramat. Daremne zachowania. Ona, zero uczuć, ciągły poker face. Nie mogłem jej poznać, nigdy tak się nie zachowywała. Coś w niej pękło. Tydzień mojego stania na głowie, starań, obietnic, kwiatów, liścików i Bóg wie czego jeszcze. Nic to nie dało. Nienawiść aż wylewała jej się uszami. Zamiast dać jej czas, przykleiłem się jak bluszcz. Wszystko miało odwrotny skutek. Po tygodniu za jej sugestią – wyprowadziłem się. Mimo wszystko starałem się walczyć dalej. Odwiesiłem honor i godność na kołek. Odbijałem się jak od ściany. Po tygodniu dałem sobie spokój, przestałem ją zadręczać. Odezwała się po paru dniach. Chciała rozmawiać. Tym razem nie o podziałach materialnych a o nas. Pojawiły się u niej łzy, zdjęła maskę. Dała mi do zrozumienia, żebyśmy dali sobie szansę. Po dwóch dniach poszedłem za ciosem i pojechałem do niej. Znów odbiłem się od ściany. Zostałem wyrzucony za drzwi. W obawie o moje rzeczy osobiste, które nadal były w mieszkaniu pojechałem na drugi dzień wszystko zabrać – pod jej nieobecność. Został podział dóbr materialnych, które mieliśmy wspólne. Dawno temu jak zamieszkaliśmy razem, taki podział w przypadku rozstania mieliśmy ustalony. Niestety ona widziała go teraz nieco inaczej. Oczywiście na jej korzyść. Moja matka widząc w jakim jestem stanie -stwierdziła, że nie puści mnie tam samego, bo oddam wszystko co mam. Pojechaliśmy razem, teraz wiem, że to był błąd. Konfrontacja nie przebiegła pomyślnie i moja mama nie pozostawiła na niej suchej nitki. Wcześniej ich kontakt był idealny – były jak mama z córką. Po tym wydarzeniu doszedłem do wniosku, że już wszystko stracone. Definitywny koniec. Mimo wszystko po jakimś czasie kontakt nam się odnowił. Rozmawialiśmy, kilka razy się spotkaliśmy. Ona zdjęła maskę – płakała, żałowała, godziny rozmów co było źle, co trzeba naprawić, wystawiliśmy sobie gotową receptę, na to, aby nasz związek nie popełniał już tych samych błędów. Byłem naprawdę blisko powrotu. Jednak za każdym razem podawała jeden argument, który nie dawał jej zrobić ostatniego kroku – tą nieszczęsną konfrontację. Dałem sobie spokój, znów się odciąłem, na dobry miesiąc. Po drodze próbowała nawiązać kontakt. Dostałem jakąś bezwartościową wiadomość, widziałem też zdjęcia czy relacje dnia, które gdzieś nawiązywały do mojej osoby. Nie reagowałem. Mimo wszystko tuż przed świętami poprosiła mnie o swoje pliki z mojego komputera. Zgrałem, zawiozłem, podałem i szybko uciekłem. Widziałem zdziwienie na jej twarzy moim zachowaniem. Od tego dnia ze stabilnego już stanu zacząłem staczać się na samo dno. Kryzys w wigilie, odnowiliśmy kontakt. W drugi dzień świąt (jej urodziny) spotkaliśmy się. Dałem prezent. Dużo rozmowy – skończyło się tak, że nocowałem u niej. Spaliśmy w jednym łóżku. Bez seksu. Zupełnie patowa sytuacja. Na drugi dzień wspólne śniadanie. Próbowałem porozmawiać o nas. – reagowała złością, brak powrotu argumentując w/w konfrontacją. Kilka dni kontaktu. Po drodze doszedłem do nowych faktów. Faktów, które tłumaczyły by jej niespotykane huśtawki nastrojów. Z dnia na dzień od miłości po nienawiść. Ona choruje na niedoczynność tarczycy Hashimoto. Posiada wszystkie objawy. Jak widać włącznie z niespotykaną huśtawką nastojów. Przyznam szczerze, że nie odrobiłem lekcji, kiedy się o tym dowiedzieliśmy. Zasugerowała, że będzie brać hormony i z czasem choroba ustabilizuje się. Przyjąłem do wiadomości i zostawiłem temat. Teraz na jej złość, być może reagowałbym ze zrozumieniem. To nie ona tylko hormony fundują jej takie stany. Powiedziałem jej o tym – stwierdziła, że bardzo mądrze to wszystko poukładałem, może być w tym sporo racji. Mimo wszystko nadal ma w tyle głowy wszystkie sytuacje po rozstaniu i czuje do nas żal. Nie widzi możliwości powrotu. Co dalej? Odpuścić? Gwoli ścisłości. Klasycznych schematem było by to, że kogoś poznała. Z informacji jakie posiadam, w tygodniu siedzi w domu i się uczy a całe weekendy spędza w pracy. Przez 6 lat nie było między nami żadnej niewyjaśnionej sytuacji w tym temacie. Oboje najbardziej cenimy sobie wierność i zaufanie w związku. Żadnych haseł na telefonach, komputerach. Ona ma duże powodzenie. Jest bardzo atrakcyjną kobietą, ale zawsze szybko stawiała do pionu swoich adoratorów, nieraz nie przebierając w słowach. Ogólnie, ona nie przepada za ludźmi. Szybko szufladkuje i wywyższa się nad innymi. Od 3 miesięcy tylko ją mam w głowie, wszystkie inne są dla mnie aseksualne. Nigdy mnie tak nie pociągała jak teraz. Myśli nie dają mi spokoju. Nie mam o co być na nią zły. Finalnie zapytałem ją, czy to wypalenie uczuć, nic nie czuje. Wole usłyszeć prawdę niż najlepsze kłamstwo. Dostałem odpowiedź, że miłość to nie wszystko. Woli siedzieć w pustym mieszkaniu, tęsknić, niż wsadzić godność w buty i dać drugą szansę. Albo to tylko dobry pretekst. Sam już nie wiem. Walczyć czy odpuścić?