...partnera.
Od kilku lat cierpię na depresję. Leczę się, chodzę na terapię. Dwa miesiące zaczęłam kolejną, dwa razy w tygodniu. Gdy byłam mała na moich oczach wujek zabił dwa psy z pistoletu przywiązane do płota. Trauma. Ojciec alkoholik, furiat, wyzywał od pizd, pojebanych suk itp. Miałam psa. Po 3 latach rodzice oddali go na wieś do jakiś chłopów, którzy przywiązali go na metrowy łąńcuch przy budzie. Obok tego gospodarstwa przechodziłam codziennie i słyszałam (nawołując) jak sunia za mną skamle. Matka ją oddała bo sierść zostawiała wszędzie. Tak ryczałam dwa tygodnie, nieustannie, że w końcu mi ją oddali. Sunia często chorowała, ale oni o nią nie dbali. Umarła w święta na na naszej działce, zamarzając bo matka nie chciała ją wziąć do domu na święta. Mnóstwo zwierząt przewinęło się przez moją rodzinę (trzymane na działce, na wsi) długo zwykle nie żyją bo są zaniedbane. Urodziły się koty z gnijącymi oczami - histeryzowałam zeby zawiezli je do weterynarza. Nic z tego, zawsze jakieś wymówki. Matka generalnie jest zimna i wyrachowana, Nie akceptuje mojej tuszy, której nabawiłam sie 3 lata temu. Ojciec tez mi dokucza. Byłam bita, poniżana od małego. Teraz z terapeutką przerabiam na nowo relacje z nimi i moje psychiczne od nich uzależnienie. W tego Sylwestra pojechaliśmy z moim bratem, bratową, moim partnerem i rodzicami na wieś. Ona znajduje sie daleko od wsi i jakies 20 km id miasta. W pewnym momenccie przyszedł pies rodziców, był po jakimś wypadku. Krwawił całą noc. Przepłakałam połowe nocy. Ja nie mam samochodu. Ma brat i ojciec. Nie pojechali z nim do weta bo niby nic mu nie bedzie. Ale pies krwawil caly Sylwester i był ledwo przytomny. Myślałam ze skoro jest w takim stanie, rodzice zabiora go 1ego do weterynarza, ale nie! Jako jedyna z rodziny postawiłam sie ojcu by natychmiast zabrał go do weterynarza, rzucilismy sie sobie do gardeł. Nikt mnie nie poparł, wszyscy stali i sie gapili, w tym mój partner. Wracałam do domu rozzalona, zla wsciekla. W domu nie moglam spac bo widzialam przed oczami jak on umiera, kiedy ja leze w cieple a wszyscy maja go w dupie. Matke cos ruszylo i zadzwonila do mnie wieczorem ze jednak po niego pojada. Pojechali... było już za póżo. Nie żył. Wyłam okropnie. I postanowiłam, przyżekłam sobie że nigdy żadnych swiat z nimi i minimalny kontakt. Moj partner niestety mnie nie rozumie - moze dlatego ze jest katolikiem i ma inne zasady. Stwierdzil ze odcinanie sie od rodzicow to nie jest rozwiazanie. Ze trzeba odpuscic czasami, a casami sposobem. Ja mu tlumacze ze tak u mnie sie nie da, ze probowalam, ale oni ciagle mnie niszcza. Mam przez nich mysli samobojcze, czuje sie uwiklana w te toksyny. Spotkanie terapeutyczne po tych wydarzeniach mam dopiero w poniedzialek. Juz nie moge wytrzymac dlatego tu pisze. Jestem zła na partnera ze nie zaregowal, nie wstawił sie za psem. I po tych wydarzeniach nadal nie rozumie mojej nienawisci do rodziców i checi odciecia sie.