Opowiem Wam moją historię.
Trzy lata temu ożeniłem się ze swoją dziewczyną. Poznaliśmy się 10 lat wcześniej, przed maturą. Związek kompletnie różnych charakterów i różnych filozofii życia, coś jednak nas do siebie popchnęło. Przez lata bywało różnie. Ogólnie dobrze, nieźle się dogadywaliśmy, mieliśmy sporą paczkę znajomych, sporo imprez i wspólnie wypitego alkoholu. Jak to na studiach. Było fajnie, ale bez nadmiaru słodkości, bez szczególnej bliskości i rozmów o uczuciach. S. nie była zbyt wylewna, ani ciepła, czy czuła. Raczej surowa, szorstka, wymagająca, wybuchowa, powściągliwa, a w łóżku zablokowana. Twierdziła, że lubi się kochać, ale zdarzało się nam to raz na 2-3 tygodnie (chyba rzadko, jak na dwudziestoparolatków?). Ja natomiast byłem skupiony na studiach, nauce, nie organizowałem spontanicznych randek, ani żadnych wspólnych wakacji, nie dbałem o związek. Kilka razy zrywała ze mną z byle powodu (raz zerwała nawet zaręczyny), a ja wtedy walczyłem i zabiegałem o nią na nowo. I tak jakoś egzystowaliśmy przez lata, aż w końcu nadszedł czas i wiek, że wypada wziąć ślub. Więc wzięliśmy. Ślub był najpiękniejszym dniem w moim życiu. Tak bardzo czułem że kocham i chcę być z nią po sam grób. Po ślubie wspaniała podróż. Odkryłem związek na nowo. Niestety entuzjazm był krótki. Problemy zaczęły się wkrótce później. Przestaliśmy się dogadywać, denerwowały nas głupoty. Kością niezgody były głównie dwie rzeczy: praca i dzieci. Bardzo chciałem mieć dzieci, a S. pochłonęła kariera w korporacji. Mówiła: może za pół roku. Poczekałem więc pół roku i przy powrocie do tematu okazało się, że wciąż czas jest zły, że może jednak na wiosnę...
A wiosną... poznałem pewną A. Była urocza, przesympatyczna, dobra, ciepła i cierpliwa. Kobieta o najpiękniejszym wnętrzu jakie poznałem. Przeciwieństwo S. na praktycznie wszystkich płaszczyznach. Mężatka z dzieckiem. Dużo rozmawialiśmy, głównie podczas wspólnego biegania. Po kilku miesiącach spotkań, pomimo że naprawdę trzymaliśmy do siebie dystans, a przywitania polegały na uściśnięciu ręki, zauroczyliśmy się sobą. Nasi małżonkowie przestali, co zrozumiałe, akceptować nasze wspólne treningi, więc pod koniec wakacji dla dobra wszystkich zerwaliśmy kontakt zupełnie.
Kolejne miesiące mijały, a ja coraz bardziej nie mogłem dogadać się z żoną. Nienawidziłem swojego życia i małżeństwa. W domu ciągłe kłótnie, ucieczka w pracę, przeciętny seks raz na dwa miesiące, oczywiście żadnych dzieci w planach. Po każdej kłótni to ja musiałem przepraszać. Wszystko było moją winą. Raz mi powiedziała wprost, że mnie nie kocha. Oprócz kota nie mieliśmy niczego wspólnego. Wiedziałem, że jest fatalnie, ale nie potrafiłem tego zmienić. Nie umiałem od niej odejść, bałem się rozstania. Proponowałem terapię, ale S. nie widziała najmniejszej potrzeby. Miałem okropnego doła. Dupa ze mnie, nie facet. Ostatecznie zrobiłem błąd, zdradziłem żonę z koleżanką z pracy. Klasyka. Głupie posunięcie, którego żałuję bardzo. O tej koleżance już dawno zapomniałem.
Stało się jednak coś innego. Przypomniałem sobie o A. Spotkaliśmy się na początku lata, a ja zauroczony jej osobą nabrałem ogromnej motywacji, żeby zmienić swoje życie. Dotarło do mnie, że chcę się rozstać z żoną. Nie miało to być rozstanie dla A., bo ona przecież miała męża. Wiedziałem jednak, że na pewno istnieje gdzieś ktoś lepszy dla mnie.
Zrobiłem ładną kolację i posadziłem S. przy stole uprzedzając wcześniej rano, że musimy poważnie porozmawiać. Rozstanie miało być kulturalne. Rozmowa potoczyła się jednak odmiennie. S. w obliczu rozstania, ku mojemu zdumieniu zaczęła się otwierać, okazywać skruchę, chęć poprawy, walki o związek. A ja facet-dupa zacząłem zmieniać zdanie. Zwątpiłem w moją decyzję. Zauważyłem w jej smutnych oczach to coś, co kiedyś kochałem. Tutaj popełniłem błąd kolejny, bo zapytany przyznałem się do zdrady z tą koleżanką z pracy. S. zareagowała rozpaczą, histerią, potokiem łez, mówiła że mogło być tak pięknie, a ja wszystko zepsułem. Serce mi się krajało, że tak bardzo ją zraniłem i zawiodłem. Musiałem się wyprowadzić. Mieszkanie osobno to był trudny czas. Widywałem się z A, dużo rozmawialiśmy, zaczęliśmy się nawet troszkę zakochiwać w sobie, ale nie chciałem się zaangażować. Wciąż widziałem przyszłość swojego małżeństwa. Chciałem udowodnić S., że możemy zbudować dobry związek. Po raz kolejny pożegnałem się z A. i po wielu długich rozmowach z żoną wróciłem do domu. Przyznaliśmy się do błędów - ja do zdrady, ona do bycia wredną suką. Oboje chodziliśmy na terapię dla DDA (to już inna historia). Oczywiście nie było to takie proste. Złość, zazdrość i żal wracały z ogromną siłą. Raz po takiej kłótni pogodziliśmy się w łóżku. Byliśmy nieostrożni i S. zaszła w ciążę.
Związek się chwiał, a my zrobiliśmy sobie dziecko. Jak jacyś idioci.
Powiem szczerze, że wiadomość o ciąży była chyba najpiękniejszą w moim życiu (pomimo że otrzymałem ją w chwili, gdy już czytałem porady prawne przed rozwodem - tak, znowu chciałem się rozwodzić). Wydawało się, że będzie cudownie. Pierwsze USG, pierwsze emocje... Czy będzie zdrowe? Do kogo podobne?
Zmienność emocji zdradzonej, pełnej żalu, rozpaczy i ciążowych hormonów S. była jednak zbyt ciężka jak na moje ramiona. Tak, wiem, jestem słaby. Słysząc po raz kolejny, że mnie jednak nie kocha i poza papierem nic nas nie łączy, załamałem się. Zacząłem tęsknić... za A. Za tą ciepłą, kochaną A. Żałowałem wszystkiego. Żałowałem ślubu, ciąży, utraty niespełnionej miłości. Tutaj popełniłem błąd trzeci, bo jak się okazało A. wciąż na mnie czekała i zaczęliśmy się potajemnie spotykać. Nękany wyrzutami sumienia próbowałem to później zakończyć jeszcze kilka razy i skoncentrować na ciężarnej żonie, ale wariuję po dniu, dwóch dniach rozłąki z A.
I tak to trwa po dziś dzień. Dwa życia, dwa serca, dwa uczucia, huśtawka.
Teraz mamy już 3-miesięczną wspaniałą córeczkę. S. jako mama jest zupełnie inną osobą. Spokojną, cierpliwą, ciepłą, uprzejmą i wrażliwą. Nie spodziewałem się, że macierzyństwo może tak odmienić człowieka. Dużo ostatnio rozmawiamy, interesuje się mną, dba o relacje, mówi że kocha. A ja nie potrafię tego w pełni odwzajemnić. Mam, wydawałoby się, poukładane życie, a w nim piękną i kochającą żonę, zdrowe dziecko, własne mieszkanie, dobrą pracę, hobby, niezłe auto... Jest dobrze. Chwilami nawet czuję się autentycznie szczęśliwy z żoną. Ostatnio znowu postanowiłem zakończyć romans z A. Powiedziałem, że to koniec, a teraz wariuję, panikuję, wszystko mi o niej i uczuciu do niej przypomina. Nie wiem, jak długo wytrzymam.
Wyobrażam sobie czasem, że moja żona odchodzi do innego. Nie czuję wtedy zupełnie nic. Pustka, a nawet ulga. Przeraża mnie ta obojętność.
Wiem, że powinienem się określić, wybrać jeden kierunek i w nim trwać, aby nie ranić nikogo więcej. Nie wiem, jakim cudem A. to tak długo znosiła. Aha, ona się okazała bardziej dojrzała, bo występuje o rozwód...
Najbardziej martwi mnie jedna rzecz. Że nigdy nie przestanę kochać A. i nigdy nie pokocham żony. Czy naprawdę czas leczy wszelkie rany?
Na koniec kilka przemyśleń:
1. Jeśli nie kochasz lub wątpisz, nie bój się rozstań, nawet po zaręczynach. Im dalej w związek, tym trudniej się zdobyć na taką decyzję, bo więcej rzeczy was połączy. Najlepszy moment na rozstanie jest właśnie teraz.
2. Nigdy nie angażuj się w nową relację, zanim nie skończysz poprzedniej. To za bardzo boli.
3. Nigdy nie przyznawaj się do zdrady, jeśli zamierzasz dalej walczyć o związek. Nic dobrego z tego nie wynika. Bez przyznania cierpisz sam/sama, a po cierpicie oboje.
4. Inwestuj w związek. Nic innego nie daje takiej satysfakcji w życiu, jak czułość, bliskość i wsparcie ukochanej/ukochanego.