Chciałam się podzielić moją dziwną i skomplikowaną historią i popytać, czy ktoś tutaj miał może podobne doświadczenia i chce się podzielić spostrzeżeniami. Mieszkam w USA i w grudniu rozstałam się z mężem (Amerykanin polskiego pochodzenia) dla którego się tutaj przeprowadziłam żeby zacząć nowe wspaniałe amerykańskie życie. Jak to w życiu bywa, niewiele z jego obietnic się spełniło, od samego początku po przyjeździe 1,5 roku temu, zaczęły się kłótnie i nasilenie wszystkich problemów, które dotychczas mieliśmy. W skrócie mąż stosował przemoc emocjonalną i gaslighting, a ja się nie dawałam, stąd kłótnie. W rezultacie doszło do przemocy fizycznej i powiedziałam basta. Z mężem ogólnie funkcjonowaliśmy na zasadzie "przeciwieństwa się przyciągają" i nie zgadzaliśmy się na większość ważnych tematów (polityka, spędzanie czasu, upodobania) co z początku wyglądało niewinnie, bo mieszkaliśmy w Polsce, ale gdy on wrócił "do siebie" różnice stały się bardziej niż rażące. W międzyczasie, około rok temu poznałam faceta, z którym nawiązałam przyjaźń, która po czasie przerodziła się w obustronne uczucie. Nic nigdy między nami nie zaszło ani nie zostało powiedziane, ja nie żaliłam się na męża, chociaż nie ukrywałam, że jest mi ciężko z przeprowadzka i adaptacją do nowych warunków, nową pracą, prawem jazdy i miliardem innych rzeczy, w których mąż mnie nie wspierał, a on go nie krytykował. Nie opowiadałam o naszych kłopotach z jedynym wyjątkiem, kiedy mąż mnie uderzył.
Mój "idealny" wspierał mnie jak można by tego oczekiwać od przyjaciela, kiedy doszło do przemocy, nie on był osobą, która radziła, żebym rzuciła go w cholerę, tylko przyjaciółki (miejscowe i z Polski). Po rozstaniu ostatecznie odważyłam się mu powiedzieć o moich uczuciach i on wyjawił też swoje, no i od tamtej pory jesteśmy razem. Powoli dochodzę do siebie i układam sobie życie, mieszkam sama, zarabiam na siebie i szykuję się do rozwodu.
Z "idealnym" rozumiemy się bez słów, wszystko, co o nim myślałam jako o przyjacielu w związku stało się jeszcze wyraźniejsze i pełniejsze, jestem zakochana jak nigdy nie byłam w nikim i po raz pierwszy czuję, że jest moim "soul mate" chociaż zawsze się z tego określenia śmiałam . Mamy podobne spojrzenie na świat, zainteresowania, pasje, poglądy, gusta (też łóżkowe) i co najważniejsze, podzielamy też wizję szacunku i miłości w związku. On jest wspierającym, dojrzałym, opiekuńczym mężczyzną przed 40 stką, (ja mam 31), wykształcony, ma dobrą pracę (wykłada na uniwersytecie) i wszystko między nami jest tak jak powinno być... ale też to właśnie nie daje mi spokoju, że jest zbyt pięknie, żeby było prawdziwie!
Może ktoś ma doświadczenie w związkach z Amerykanami albo był(a) w podobnej sytuacji, albo po prostu chce się podzielić jakimiś radami, może po prostu przesadzam i szukam dziury w całym, a może powinnam być ostrożna. Dziękuję za przeczytanie i ewentualne komentarze.
Kiedy poznałam mojego już teraz męża też uważałam że to zbyt piękne by było prawdziwe.
Ale ostrożność jak zawsze jest wskazana.
brak problemu to też problem
nie doszukuj się na siłę problemów bo je znajdziesz albo sobie je stworzysz, ciesz się chwilą korzystaj z niej, życie się ma jedno szczególnie że wycierpiałaś przy boku eks męża.
Wiadomo oczy szeroko otwarte, nie ignoruj sygnałów jeśli cos Ci nie pasuje, reaguj, ufaj intuicji i bierz z życia pełnymi garściami