Dzieciństwo spędziłam w typowym, ciasnym dziesięciopiętrowcu. Wtedy nie widziałam żadnych wad takiego rozwiązania, było mi tam po prostu bardzo dobrze i kiedy w wieku 15 lat wyprowadziliśmy się do własnego domu, zupełnie nie potrafiłam się tam odnaleźć. Brakowało mi i tych ludzi wokół, i tego, że wszędzie miałam dosłownie parę kroków, i nawet miejskiego gwaru. Niby miałam fajny, nowy dom, przestrzeń, całe piętro dzieliłam tylko z bratem, więc każde z nas dostało po dwa pokoje do własnej dyspozycji, miałam ogród, ciszę, a mimo to wcale nie czułam się tam dobrze. Pewnie dlatego, kiedy wyszłam za mąż i kupowaliśmy swoje pierwsze mieszkanie, od razu wiedziałam, że pod uwagę będziemy brać tylko śródmieście. Z kolei przyzwyczajenia z domu spowodowały, że nie wyobrażałam już sobie życia w ciasnocie, dlatego metraż musiał być odpowiedni, oczywiście jak na blokowe warunki i możliwości.
I choć przeprowadzałam się jeszcze dwa razy, to nigdy nie zdecydowałam się zamieszkać w wysokim bloku z windą, w grę wchodziły tylko niskie, ładne, wielorodzinne budynki. Niestety dziś widzę coraz więcej wad takiego rozwiązania, bo pomimo że mam dokładnie to, co chciałam i cenię sobie miejską wygodę, to jednak coraz częściej mam ochotę kupić dom, w którym na powrót będę mieć pełną swobodę i ciszę.
No może tylko kiedy przychodzi zima, to cieszę się, że mieszkam gdzie mieszkam, bo nie tylko zupełnie nic mnie nie obchodzi, ale też jest mi ona nawet podczas największych opadów i w największe mrozy niestraszna
.