O rany, wreszcie nadrobiłam wszystko, a teraz się zastanawiam czy mam cokolwiek mądrego do powiedzenia. Co prawda, wiekowo się nie wpasowuję w tematykę, ale tak rozchwytywanego wątku nie było na tym forum od dłuższego czasu, więc co mi tam, chętnie się dowiem jakie przeszkody szykuje mi życie na za tych parę lat oraz podzielę własnymi spostrzeżeniami z młodszego pokolenia
Wiecie, tak z obserwacji moich rówieśników, którzy przecież się kształtują zarówno na potencjalne przyszłe trzydziestoletnie singielki oraz singli, to widzę, że ludzie dzielą się głównie na dwie grupy:
1. Osoby, które łączą się w pary już teraz lub chcą w niedalekiej przyszłości, bo dla nich priorytetem jest posiadanie własnej rodziny.
2. Osoby, które skupiają się na szkole, pracy, hobby, czymkolwiek innym i nie w smak im bycie z kimkolwiek, bo chcą się koniecznie najpierw ustatkować, albo nie potrafią zbudować z nikim stabilnego związku, więc jeszcze bardziej uciekają w wyżej wymienione zajęcia, żeby móc wmawiać sobie, że nie mają na to czasu i tak dalej.
Oczywiście to bardzo duże uproszczenie, bo tacy ludzie bywają w związkach, ale zazwyczaj jest to coś kruchego i dla zagłuszenia głodu bliskości, dzięki czemu ani nie muszą wychodzić poza strefę komfortu, starać się, zabiegać, ani przyznać przed sobą, że kolejny awans w pracy, czy tytuł magistra to dla nich za mało.
Niemniej potem te osoby bardzo często się budzą po iluś latach, widzą wokół siebie mniej lub bardziej szczęśliwe pary i wreszcie dociera do nich, że jednak to, co mają, już im nie wystarcza i może fajnie byłoby z kimś być. Zobaczyć jak to jest mieć u swego boku ukochaną kobietę, czy ukochanego mężczyznę. Pomysł wydaje się fajny, zaczynają się z nim oswajać, aż wreszcie chcą go zrealizować, ale nagle pojawia się jeden, malutki problem. Nie wiedzą jak się za to zabrać, bo przecież ostatnie pięć, dziesięć czy więcej lat spędzili skupiając się na innych aspektach życia, nie na budowaniu więzi z drugim człowiekiem. Niektórzy coś tam mimo wszystko próbują, ale gdy widzą, że to nie takie proste, na jakie wygląda, to wymyślają miliardy powodów, żeby kolejny raz nawet nie zaczynać. Szczególnie ci wszyscy, którzy po raz pierwszy się natną i zostają zmieszani przez kogoś z błotem. No i potem mamy epidemię sfrustrowanych ludzi, którzy bardzo chcieliby, ale przecież świat jest taki nieprzychylny dla ich wspaniałości i w ogóle be. Wyszli ze swojej jaskini AŻ jeden raz, AŻ jeden dali coś od siebie i AŻ jeden oberwali rykoszetem. Więc po co próbować kolejny raz? Lepiej założyć, że się nie uda, że wszyscy są źli i wrócić do tego, w czym są dobrzy i co im wychodzi. Plus cichaczem złorzeczyć koledze czy koleżance z pracy, bo jak taka brzydula z nadwagą, czy taki suchar z zapadniętą klatą może być w szczęśliwym związku. Przykre, fałszywe, ale coraz więcej osób to praktykuje.