Acine,
Związek przemocowy to taki, w którym stosowana jest przemoc presja psychiczna lub fizyczna.
I tak było w tym przypadku. Było dużo agresji i rękoczynów (również przy dziecku) - których ja nie byłem inicjatorem, chociaż to to ja podobno byłem prowokatorem. Nikt mi nie wmówi, że w normalnym małżeństwie to jest norma - w domu moich rodziców nigdy nic takiego nie miało miejsca. Dla mnie żadne wydarzenie nie usprawiedliwia stosowania przemocy fizycznej. Nie wiem jak wy to byście sobie ocenili będąc w mojej skórze ale dla mnie przekaz z takich zachowań był jasny - nie szanuję cię mężu, gardzę tobą, masz się dostosować do tego co ja chcę. Chyba dobrze też rozumiecie, że intymność w takim stanie relacji nie istnieje? A co się z tym wiąże to możecie dopowiedzieć sobie sami.
Powiem szczerze, że nie rozumiem Waszej (na szczęście nie wszystkich) schematycznej oceny sytuacji. Teksty o tym, że mam np. szukać jaj lub to, że stawiam się w roli ofiary po prostu mnie porażają. Nie za bardzo rozumiem jakie wnioski mam wyciągnąć z takich rad?
Swoją drogą to jest oczywiste, że czuję się ofiarą. Nie celebruję też tego stanu rzeczy ale też nie widzę nic złego w nazywaniu sytuacji takimi jakimi są. Zniszczenie moich wyobrażeń co do wspólnej przyszłości, odebranie mi możliwości bycia szczęśliwym, spędzania z dziećmi należnej ilości czasu, deptanie moich praw, gardzenia i podważanie mojego zdania, obdzieranie z pragnień i marzeń - to wszystko jest nieważne i daje przyzwolenie na wolną amerykankę z drugiej strony? Czy taka bezrefleksyjna postawa osoby, która niszczy swoimi działaniami związek nadal zasługuję na zrozumienie i pobłażliwość? Ja tego nie relatywizuje, tak jak robią to niektórzy i wiem co mam myśleć na ten temat. Jeśli ktoś wierzy, że można takiej osobie przemówić do rozsądku, zmienić sposób jej postępowania, zachowania GDY JEST JESZCZE NA TO CZAS to chyba jest wyjątkowo naiwny.
Wyjdźcie proszę po za swój schemat myślowy. Nie każda sytuacja jest tą, w której to ten zdradzający to potwór, a ofiarą ta biedna żona. Moja ciężko zapracowała na taki stan rzeczy o czym ją wcześniej, wielokrotnie informowałem. Być może w akcie desperacji i niemocy chciałem pokazać, że stać mnie na więcej niż ona mnie wycenia? Chciałem udowodnić, że jestem coś wart. Naprawdę nie wiem co mną powodowało. Faktem jest, że na swojej drodze los postawił mi kogoś kto zauroczył mnie, przede wszystkim swoim ponadprzeciętnym intelektem, dojrzałością rozumienia świata, spokojem wewnętrznym, rozsądkiem, zaangażowaniem, wrażliwością i pełnym wsparciem w każdej dziedzinie mojego życia... Ta osoba dała mi to wszystko tak po prostu, bez niczego. Obdarzyła pełnym zaufaniem. Wierzyła we mnie i bez żadnej presji trwała przy mnie. Ale ja zawiodłem.
Tak, zgadzam się z Wami w jednym - dałem ciała pójściem na skróty. Tak, gniciu związku winne są obie strony, a zdradzie już tylko jedna - to już dwie rzeczy 
Tak jak zauważyła Adela 07 moje refleksje tutaj to nie tylko odpowiedź na stawiane przez Was pytania, to także zwyczajna chęć otworzenia do kogoś buzi. Opowiedzenia o tym co się czuję, poczucia z kimś bliskości i jedności w problemach. Takiego oparcia szukałem WTEDY będąc obcym we własnym domu. "Pech" chciał, że znalazłem dużo więcej. Poznałem smak prawdziwego, głębokiego związku. Po czymś takim nie jest się już taką samą osobą co wcześniej. Nie oszukujmy się, nie sposób jest patrzeć na kogoś i nie porównywać. Widzi się przepaść jaka dzieli te dwie osoby a właściwie relacje jakie stworzyły. Czy dla Was nie jest to dziwne, że ktoś kto miał naście lat na stworzenie fundamentów swojego związku zrobił to gorzej niż ktoś inny kto miał na to 3 miesiące? Czy ja jestem naiwny? Czy ludzie się tak zmieniają, że ich drogi się po prostu rozchodzą - niezależnie do tych fundamentów, które były stworzone wcześniej? Ja mam wrażenie, że przyczynkiem do rozwodu są też różne cele, rożne pragnienia i marzenia. Żyjąc z kimś kto nie podziela naszej wizji życia rozmijamy się stopniowo.. dalej.. dalej i dalej. A potem pozostają dwa osobne byty ludzi, którzy nie mają odwagi rozejść się bo są już za starzy, bo im się nie chce czy są wygodni. Są nieszczęśliwi ale trwają, bo co dobrego przecież mogłoby ich jeszcze spotkać?
A ja chcę być kochany, akceptowany, chcę też to samo dawać z siebie. W patologicznym związku to nie jest możliwe. Dla mnie teraz w żonie musiałby zmienić się dosłownie wszystko - a przecież to niemożliwe. Poza tym, pisałem o tym wcześniej nie można zmieniać kogoś na siłę - nie o to chodzi. A ja już jej nie akceptuję - tak to czuję i nie wiem jaka terapia i w jaki sposób pomogłaby mi to zmienić.
Gdy piszę to wszystko do Was to dochodzi do mnie, że chyba nie odwrotu. Ja chyba nie widzę możliwości naprawiania przeszłości a tym bardziej zrozumienia jej. Jest we mnie żal, żal do żony że zniszczyła to wszystko co ode mnie dostała. Żal, że muszę w tym trwać by nie zabrała mi wszystkiego co mi zostało.