MagdaLena1111 napisał/a:Bardzo kiepsko wygląda to, co opisujesz, merle :-/
Przede wszystkim dzięki za odpowiedź. W tej sytuacji nie do końca ufam sobie i każde słowo, które potwierdza, że nie oceniam tej sytuacji (słowa żony przeciw moim) niewłaściwie, jest w tej chwili na wagę złota.
Dziś rano żona przeprosiła, że wczoraj nie pogadaliśmy, nie planowała zasnąć. Miło. Bez agresji, w spokoju. Da się.
Tak, wiem, że emocje to jednak sygnał, że ciągle coś tam się tli, że ciągle jej w jakimś minimalnym stopniu zależy.
Zdaję sobie też sprawę, że wiele więcej nie mogę zrobić. Jednak ciężko odseparować się od myśli o nas, bo jednak żyjemy pod jednym dachem.
Być może to myślenie życzniowe, ale jakoś tak czuję, że jej wyprowadzka skończy się chęcią powrotu, po tym jak przekona się, że to po prostu nie działa i że wcale trawa gdzie indziej nie jest bardziej zielona.
I z tej perspektywy oraz żeby usunąć z domu przyczynę "bólu zęba" jak najbardziej pasuje mi separacja, stąd też zakomunikowanie, że jest czas do końca lutego na wyprowadzkę.
Mam tylko dwie obawy. Jedna (do przejścia) to, że bez sensu dzieciom fundować taką zabawę, no i wydawać pieniądze na wynajem mieszkania, które mogłyby być spożytkowane na coś trwałego. Druga (nie do przejścia), boję się, że czasie tej rozłąki, ona nie tyle znajdzie sobie kogoś innego (mając trójkę dzieci i będąc w wieku prawie 40 lat ciężko będzie jej do poważnego związku znaleźć osobę bez własnych problemów), ale że po prostu będzie seks z innym / z innymi. Jeśli do tego dojdzie, nie będę w stanie już z nią być. Co innego, gdybyśmy byli formalnie rozwiedzeni, ale nie dopóki na serdecznym palcu coś się ciągle znajduje.
I tak właśnie chcę to rozegrać. Powiedzieć jej, że jeśli inaczej się nie da, jeśli musi się przekonać, jak to będzie, to ta rozłąka jest nieunikniona. Ale, że jeśli w tym czasie sobie kogoś znajdzie (typu friends with benefits), to będzie między nami definitywny koniec, bez szans na powrót.
Tylko jeszcze właśnie kwestia naszego wspólnego syna. Wolałbym, żeby mieszkał ze mną, ale wiem też, że powinienem w pierwszej kolejności patrzeć na jego dobro. U mnie będzie miał stałość (bez nowej mamusi), dom który zna, ale bez rodzeństwa (starsza siostra jest już pełnoletnia i tutaj jakiejś więzi mega nie ma, ale z naszym średniaczkiem jest mocno związany). Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli zostanie ze mną, średniaczek z żoną, a razem będą spędzać jeden weekend u niej, drugi u mnie. No, ale jeszcze żona musi na to przystać.
Dla mnie to i tak totalny bezsens. Jej uczucie do końca nie wygasło, ale po prostu musi, no musi brnąć dalej w tą... ochronę przed utratą niezależności? Powtarzam jej, że po kryzysie nasza relacja już nie będzie taka sama, że to nie jest zagrożenie, ale szansa, byśmy oboje byli w tym szczęśliwi i ustalili nowe granice. Powtarzam też, że największe pretensje mam o to, że tak naprawdę nie dała nam szansy (terapia par lub jakiś okres teraz, żeby chociaż spróbować, bo wyprowadzka, czy rozwód.. to zawsze można zrobić). Niestety jedynie strzępię język.
Pewnie zachodzi w niej jakiś dysons poznawczy, a to najczęściej powoduje, że im bardziej komuś pokazujesz, że może nie mieć racji, tym bardziej osoba ta będzie brnąć dalej, nawet jeśli to absurdalne.
Rozmowy... Ostatnio unikamy rozmów ze sobą. Czasem coś wyjdzie pod wpływem jakiegoś impulsu, a poza tym no to teraz poprosiła o te trzy dni rozmów. Myślę, że większość tego co mówię odbiera jako próbę przekabacenia jej. Ciężko znosi jakąkolwiek krytykę i plączę się w "zeznaniach". Dla przykładu w dniu pierwszej rozmowy zarzuciła mi coś (mniejsza o szczegóły) i mówi, że nie wierzy, by to się mogło zmienić. Następnego dnia znów do tego wróciła, więc mówię jej, że ok rozumiem, ale sama robiłaś dokładnie to samo. Przyznała rację. Więc pytam, uważasz, że zmieniłaś to i już tego nie robisz? Tak, uważam. To mówię, a co (skoro Ty dałaś radę) stoi na przeszkodzie bym i ja to zmienił? Cisza. Do tego tłumaczy tę rzecz, że ją do tego sprowokowałem (tak mówiła podczas pierwszej rozmowy), a następnego dnia już inna wersja, że jej nie sprowokowałem. A zmiana wersji wzięła się stąd, że pokazałem jej jak ona mnie do tych rzeczy sprowokowała. Więc generalnie zmienia zdanie, na takie które jej aktualnie pasuje, by udowodnić tezę - czyli, że sprowokowanie kogoś do czegoś nie jest usprawiedliwieniem (a dzień wcześniej było).
Jasne... są emocje, nerwy, czasem można coś nie do końca przemyśleć. Tylko z jej strony nie ma potem odkręcania słow wypowiedzianych pod wpływem emocji. I tak zresztą było już od dłuższego czasu u nas. Gdy sam coś palnąłem, starałem się to odkręcić. Ona nie. Więc w tej całej plątaninie po prostu nie jestem w stanie dotrzeć, o co naprawdę chodzi. Czy to gaslighting?
Zdaje się, że sugerowałaś wcześniej, bym po prostu wziął całę winę na siebie, ale nawet nie wiem jak to zrobić (musiałyby pojawić się odpowiednie okoliczności, a ona już nie jest chętna, by "powtarzać się" z tym co ją między nami boli - zarzuty nadal padają, ale to w toku rozmowy, przy okazji wypominania czegoś). Plus, ona mi po prostu nie uwierzy.
Co do kierowania rozmowami, bywa różnie, najczęściej zależy od tego które z nas inicjuje taką rozmowę. Jednak jakkolwiek się nie zaczynają, po pewnym czasie z reguły wygląda to jak seria zarzutów w moją stronę, tak jakby celem było odwrócenie uwagi od sedna. Często, gdy ona zaczyna rozmowę, już na samym początku rzuca tekstem, który powoduje u mnie negatywne nastawienie (np ten tekst, że to jest nienormalne, że wypełniam swoje obowiązki jakby nigdy nic i zamiast skupić się na ważnych kwestiach, to wałkujemy jakieś tematy poboczne aż oboje mamy dość rozmowy i do niczego nie dochodzimy - czasem daje się w wciągnąć w tę grę, czasem nie, ale i tak ostatecznie do niczego nie dochodzimy).
A tak jeszcze nasunęły mi się wspomnienia z początków. Bez szczegółów niestety, bo dawno temu, ale pamiętam wrażenie. Ona potrafiła nagle się czymś zdołować, wzburzyć i tego wzburzenia nie dało się opanować. W sensie z doświadczenia z poprzednich związków, w takich samych sytuacjach potrafiłem do partnerki dotrzeć i opanować to wzburzenie. Tutaj właśnie nie. Może to nic, ale pozostało to w pamięci, więc musiało zrobić wtedy wrażenie, jakoś mnie zaniepokoiło jako coś nie do końca w normie. Natomiast już rano, po przebudzeniu, problemu i wzburzenia jakby w ogóle nie było.