Może najpierw odpowiem na pytania: przez pierwsze dwa byłam gotowa wybaczyć. Teraz jestem pewna, że nie. To co zrobił jest podważeniem wszystkich wartości które wyznaję i pozostawieniem człowieka w bardzo trudnych chwilach. I to nie chodzi o ślubowanie, czy obrączki tylko o to, że zostawił mnie w potrzebie, kłamał w żywe oczy i pozbawił naszego dziecka pełnej rodziny. Nie, nie przyjęłabym go z powrotem. Co najwyżej miałabym pewnie tylko wewnętrzną satysfakcję...
Zgadzam się ze wszystkimi którzy twierdzą, że obwinianie kochanki nic mi nie da, wręcz dodatkowo mnie zadręczy, a moje wyklinania ich nakarmią. Właśnie dlatego piszę o tym tu a nie zadręczam się w samotności i nie wydzwaniam czy nie wypisuje do niej. Wierzę tak jak tu mówicie, że to przejdzie...
Uważam jednak, że całkowite wybielanie kochanek (świadomych sytuacji, nie mówię o oszukanych) jest nieco niesprawiedliwe dla żon. No bo że żona winna - to wiadomo no przecież coś musiała zrobić skoro zdradził. Ale kochanka? Przecież to nie jej relacja. Tylko że to nie zawsze jest tak, że sobie chodzi facet po ziemi i nagle zaczyna rozmyślać ojej ale bym zdradził, poszukam sobie jakiejś chętnej i bach trafia się. Może niektórzy tacy są ale uważam, że akurat w moim przypadku tak nie było. Mój mąż raczej nie myślał o zdradzie tylko po prostu poznał babę, która zaczęła się nim zachwycać i go podrywać co podbudowało jego niską samoocenę.
Mój mąż jest (był) człowiekiem trudnym, aspołecznym i ma sporo nieuzasadnionych kompleksów. Przez to jest dosyć słabo zaradny. Większość spraw przyżyciowych załatwiałam ja. Nie jeździł autem, praktycznie nie miał żadnych znajomych i unikał większego towarzystwa był raczej domatorem. Jak trzeba było coś załatwić wolał wysyłać mnie bo sam się wstydził. Jemu to mocno przeszkadzało w życiu, a ja nie potrafiłam mu pomóc choć starałam się go wspierać na początku mobilizowałam go do działania ale on stawiał opór więc odpuściłam ale bo mąż wypełniał znakomicie inne dziedziny naszego życia. Na żadną terapię oczywiście iść nie chciał. Wbrew pozorom wiedliśmy bardzo fajne życie we dwoje. Dobra praca, zero kredytów, zero długich konfliktów, zero kontroli, tylko podróże, wspólne pasje i jak mi się wydawało wielka miłość. Gdy okazało się, że z przyczyn zdrowotnych muszę zajść w ciążę natychmiast albo wcale usiedliśmy do rozmowy i moim zdaniem wspólnie podjęliśmy decyzję o dziecku. Z winy obojga długo się nie udawało - jakieś 3 lata - były niepowodzenia, płacz, nerwy i stres. Walka o dziecko, a później ciąża spowodowała u niego konieczność konfrontacji z dużą ilością ludzi i spraw. Siłą rzeczy musiał wiele spraw zacząć ogarniać sam. Szło mu różnie w czym na pewno nie pomagała mu napompowania ogromną ilością hormonów żona więc na pewno nie było łatwo. Jak się nam w końcu udało to był cudowny czas. Wydawało mi się, że wychodzi ze swojej skorupy i robi się coraz bardziej otwarty na ludzi i sprawy. Snuliśmy wizje o przyszłości. Naprawdę dbał o nas i okazywaliśmy sobie dużo czułości. Było nawet lepiej niż wcześniej. Nagle w ostatnim miesiącu ciąży poznał ją i całkowicie się zmienił. Zaczął łazić na imprezy służbowe, na które nigdy nie chodził, kłamać, zapominać o rzeczach domowych tylko ciągle coś tam pisali na komunikatorze, myślał tylko o niej, kupował prezenty itp. Nie byłam w stanie tego udźwignąć, wściekałam się, czułam że zaniedbuje dziecko a mnie olewa, a miałam ciężki poród, trudny połóg i jeszcze zapalenie tarczycy od stresu przez te jego akcje. Zaproponowałam terapię - odmówił więc powiedziałam, że odchodzę. Wtedy mnie wybłagał, że to pierwszy raz taka przyjaciółka mu się trafiła, że to nic takiego. Że ona mi do pięt nie dorasta. Po dwóch miesiącach jak już mówiłam odszedł sam najpierw pytając ją czy ona go przyjmie w swe ramiona.
Jak odchodził powiedział, że ta dziewczyna ma na niego niesamowity wpływ, że on czuje, że ona go odmieni, że to jest dla niego szansa. Bo zostając z nami przytłoczyła by go ta jego niezaradność bo przy dziecku tyle rzeczy trzeba samemu robić a on nie jeździ autem, nie zagada do innych rodziców i takie tam. Że go to wykończy, a czuje, że dla niej chce się zmienić i nasze dziecko też na tym skorzysta. Że dzięki niej będzie lepszym człowiekiem, że przeprasza ale nie może inaczej, a o dziecko będzie dbał i płacił.
Dopiero po dwóch miesiącach moich błagań by się opamiętał, że damy radę itp., zaczął wymieniać jakieś moje wady, że nerwowa jestem i mało nowoczesna i za bardzo jestem zżyta z rodziną i wszystkim pomagam i za dobra dla rodziców i jakieś inne pretensje. To oczywiście prawda, i bywały na tym tle jakieś tam dyskusje ale nigdy awantur jakichś wielkich czy cichych dni czy fochów nie było ja starałam się jakoś pewne swoje zachowania zmieniać, choć może nie wszystkie i nie tak szybko jak on by chciał.
Teraz po 3 miesiącach to wygląda jakby mnie do cna nienawidził dosłownie za wszystko. Nie rozumiem do końca tego co się stało. Dlatego winię ją, że to wpływ tej baby. Moja psycholog mówi że on jest egoista, że nie potrafi pracować nad sobą. Może i tak a może po prostu nie pasowaliśmy do siebie? Może nigdy mnie nie kochał? Albo może rzeczywiście to ta jedyna? Może byłam mu matką a nie żoną? Nie wiem, ale co by nie było 10 lat to kawał czasu aby odejść gdy jest źle, a się nie zdecydował mimo, że byliśmy niezależni finansowo, nie mieliśmy dzieci i miał swoje mieszkanie nic nie trzeba było rozdzielać. W naszym przypadku odejść było bardzo łatwo.
Stąd pewnie moja złość na tą babę. Pojawiła się w nieodpowiednim momencie gdy on się bał, że nie podoła. Wydaje mi się, że przepracowalibyśmy to a w szczególności on sam w miarę jak dziecko by rosło i coraz więcej musiał by się angażować to by wyszedł ze swojej skorupy. Powoli widać było, że dorósł wreszcie do zmiany, ale poznał ją i wybrał zmianę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki a przy okazji zero zobowiązań.