Nie ukrywam, ze zabolały mnie slowa o patologii, ale przemyslalam sprawe i dochodze do wniosku, ze patologia to nie tylko brudny menel i zasmarkane zaniedbane dzieci pośród smrodu i skaczacych pchel. Moja rodzina choc ma problemy, nalezy do inteligentnych osób, zawsze byl w domu porządek a ojciec nawet jak pil, nie rozrabial, nie wyzywal. Pil sam, z kolega, zaszywal sie gdzies i nie wchodzil nikomu w drogę. Z mama jest gorzej, ale tez bez przesady. Po co sie tłumaczę...bo chce, zebyscie mieli lepszy obraz mojej sytuacji, u nas jest patologia emocjonalna, tak bym to nazwala - byc może Wam tez o to chodzilo.
A wracając do tematu. Bopotrzebuje takiej realnej oceny. Czy uwazacie, ze zasluzylam na takie traktowanie? Ja wiem, ze zrobilam bardzo zle. Chce sprostować 1 rzecz- bo chyba błędnie mnie zrozumieliście. Nie "puscilam sie" kilka razy, to byl jeden jedyny raz, gdzie pomieszalam alkohol z lekami na uspokojenie i facet troche wykorzystal sytuacje, no gwaltem tego nie nazwe, ale ja bylam kompletnym workiem, nie wiedzialam co sie dzieje, mam pewne przeswity i obrazy, ale czulam sie tak splatana, ze nie moglam racjonalnie pomyslec i zareagowac... Dobrze, ze znajoma weszla, bo mogłoby sie to zle skończyć. Plakalam jej potem pol nocy podobno a rano nic nie pamietalam i ta opowieść byla dla mnie szokiem. Przeżyłam to jakby po raz drugi, dziewczyny musialy mnie trzymac i uspokajac. Tamte inne sytuacje to byly tylko pocałunki i dotyk (tak, wiem, to też zdrada), natomiast 1sza sytuacja miala miejsce z dawnym kolegą. Nie szlam na to spotkanie z nastawieniem zdrady. Szlam pogadać, na piwko, gora trzy. Oczywiście zalatwilam się na amen w pacierzu i kumpel zaczął mnie podrywac. Imponowalo mi to. Nie usprawiedliwiam się, ale gdyby miedzy mna a ukochanym było dobrze, zgasilabym te konskie zaloty. Jednak od dluzszego czasu jakos tak czulam, ze partner mnie zaniedbal. Wiem, zr bardzo go caly nasz związek absorbowalam soba, jestem meczacym typem człowieka oczekujacym 100% uwagi, zdaje sobie sprawę. Mialam badania psychologiczne i ustalono, ze mam zaburzenia osobowości - chwiejna emocjonalnie, typ impulsywny. Polega to na kierowaniu się sprzecznymi emocjami i słabszej umiejętności przewidywania konsekwencji plus destrukcyjne czyny (przedawkowywanie lekow, samookaleczenia, picie). Ale naprawdę odkad chodze na terapie, zaczelam panowac nad soba i bede tam chodzic dopóki nie zakoduje sobie na stale pewnych reakcji. Wracając... Kolega dal mi uwage i konplementy, których nie dostalam od dawna od faceta. Nie zsduzulam sie w nim, ale wszedl pewien rodzaj zauroczenia, bo lubiłam spedzac z nim czas oprócz fizycznosci (chociaż finalnie do seksu miedzy nami nie doszlo i cale szczęście). Kontakt urwany. Zgubilam wtedy portfel ze wszystkimi dokumentami, pamietam, ze wyrabialam od nowa dowod, dzwonilam po pubach czy ktoś go nie znalazl...zachowałam sie fatalnie. Bardzo chcialam mu o tym powiedzieć, ale balam sie. Nawet na ostatnim spotkaniu rozwazalismy z kumplem przyznanie sie swoim partnerom, ale uznalismy, ze to byl obustronny błąd i nie ma co rozwalac zwiazkow tylko zapomniec o sobie i o sprawie. Potem było lepiej miedzy nami, ale on tam sam, w obcym kraju, ciagle przeprowadzki, bo zle trafial z mieszkaniem, problemy w pracy, samotnosc, zdala od rodziny... Zaczal byc dla mnie oschly i nie poświęcał czasu. Dzwonił co prawda czesto, ale te rozmowy były krotkie, płytkie i juz zaczelam bac sie mowic o uczuciach, bo nic to nie dawalo a tylko rodzilo niepotrzebne sprzeczki i slyszalam, ze "męczę go". I na wyjezdzie coś pękło w listopadzie. Tak naprawdę zaden facet nie krecil mnie jak ukochany, ale poczulam sie tak beznadziejnie z ta sytuacja, ze wyszlo jak wyszlo. Jasne, nikt mnie siła nie zmusil do kolejnej zdrady. Jednak nie umiałam juz sobie poradzic z tym, jak zle sie czuje i troche jakbym w duchu chciala zrobic mu na zlosc a troche poczuć się dowartosciowana...sana nie wiem. I kolezanki, zle duchy, podpowiadajace, żebym skorzystała z okazji, jak facet mnie zle traktuje. Myslalam o rozstaniu, ale nie umialam tego zrobic. Myslalam, ze te czyny mi pomogą. Tymczasem poczulam sie po nich jeszcze gorzej choc zgrywalam przed kolezankami zadowolona. I dotarlo do mnie, ze nadal swojego faceta kocham i ze glownie ja sie przyczynilam do rozpadu. Bo wspomne Wam, że przez pierwsze lata naprawde dalam mu popalic. Ile razy nosil mnie pijana na ramieniu z imprezy, wyzywalam go, dostal w pysk nie raz za nic, udawalam, ze mam atak serca i przyjechało pogotowie, no pełno manipulacji w tym związku robilam. Zawsze dla wiekszej uwagi albo gdy nie wiedzialam jak przeforsowac swoje zdanie. Nie mowie, ze on byl święty, sle każdy mowil, ze jest dla mnie zbyt cierpliwy i nawet rodzina widziala, ze traktuje powaznie nasz związek. Pomocny, zaradny, kulturalny... To ja doprowadzilam do tego stanu rzeczy... Zawsze mi cos nie pasowalo a jak to dostawalam, nie pasowalo mi cos innego albo zmienialam zdanie. Lubiłam desperackie udowadnianie miłości i mialam cale zycie okropny lęk przed odrzuceniem, nie wiem skąd. Paradoksalnie sama do tego odrzucenia doprowadzalam, bo usilnie chcialam sobie udowodnic, ze mogę wszystko a on i tak ze mna będzie. Wiem, to chore, chce sie z tym raz na zawsze rozprawić.
On natomiast ma problem z nadmiernym unoszeniem sie. Kiedys trzymal to na wodzy, ale każdy z czasem traci nerwy, tym bardziej, ze zycie również go nie rozpiescilo. Nie proszę Was o poprowadzenie mnie za reke w decyzji, ale o czystą obiektywną ocenę... Czy on ma prawo tak sie wobec mnie teraz zachowywać? Bo czuje, ze ma i choc boli mnie to, gdzies w głębi serca to rozumiem. Z 1 str kocha i trudno mu urwać to wszystko, z 2 stracil do mnie szacunek. Polecę w lutym, bo mamy porozmawiać o tym wszystkim i wreszcie mieć na to czas. Uwazam, ze nalezy sie nam to, 10 dni tylko dla nas... I albo w prawo albo w lewo. Nawet jesli faktycznie nie wyjdzie...chyba będzie mi łatwiej to zamknąć po tej próbie. Liczę jednak w głębi serca, że kiedyś nasze drogi znow sie zejda, bo zanim zaczelam odwalac, byl naprawde cudownym człowiekiem i przy nikim wcześniej nie czulam sie tak stabilnie i dobrze... 