Mały update do tematu.
Jak wspomniałem, blogi dzisiaj już nie modne, a ja potrzebuję się wypisać. Więc tu to robię.
Jutro, tj. 25 kwietnia mija 5 miesięcy od słów "wypaliło się, chcę się wyprowadzić". A 3 miesiące, gdy ostatni raz widziałem swoją żonę i usyłyszałem słowa "nawet nie wiesz jak mi jest przykro".
I wiecie co ? Ja nadal kocham swoją żonę. Nadal noszę obrączkę, choć coraz częściej dopuszczam do siebie myśl, że łączy nas tylko urzędnicza formalność. Jednak myślę, że będę ją nosił aż do rozwodu.
Żyję, mam się dobrze. Życie toczy się dalej. Dbam o dom, o ogród (choć w bardzo zubożałej wersji), zabookowałem sobie wypad na narty w połowie czerwca i nie mogę się na to doczekać. Staram się żyć dniem. Staram się. Choć przyznam że zauważyłem, że cieszę się gdy jest już 22.00 wieczorem i zaraz kładę się spać.
Sen dla mnie to wybawienie od kolejnego dnia... Jednk takie herezje jakie mi się śnią to nigdy nie miałem. Podświadomość się odzywa: spadające samoloty, spalone ciała zabitych, ja nago w kościele i na ulicy... masakra.
Pomimo tego, realizuję plan swoich zmian. Jestem w trakcie finalizowania swoich zmian, które dużo dla mnie znaczą. Jedna jak dobrze pamiętam nastąpi po 30 latach swojej bytności, a druga, ta ważniejsza, po blisko 20 latach.
I daję radę, i żyję. Na wszystko można spojrzeć z innej perspektywy.
Zablokowałem się. Zablokowałem się na twardość. Jednak twardość w wytrwaniu w moich zmianach i ich realizacji.
Bo jeśli chodzi o twardość w uczuciach, to jestem miękka faja. Facet 40 lat, tuli się wieczorem do poduszki, w miejscu gdzie spała żona. Zasypiam głównie w pozycji embrionalnej. 9 na 10 nocy tuż przed zaśnięciem moje oczy nie potrafią powstrzymać łez, a mózg przywołuje "kocham Cię". I tak zasypiam.
Rano jestem gotowy do walki ponownie.
Pomimo łatwości życia, braku stresu prozą codzienną, postanowiłem, że mniej więcej za rok wrócę do Polski. Na dłuższą metę gdybym tego nie zrobił to byłaby to wegetacja. Sam ze sobą. Sam na sam. I tak przez resztę życia ?
Prawdziwość życia raczej znajdę wśród znajomych, swoich terenów, nawet okupioną stresami i zmartwieniami przyziemnymi.
Co mi po łatwym prześlizgiwaniu się po życiu, skoro nie czuję, że żyję ?
Teraz jeszcze trzyma mnie tutaj tęsknota za żoną, która bądź co bądź jest te 10 minut gdzieś ode mnie. Ale wiem, że dojrzeję do tego, że ten dystans się zwiększy do 2000 km.
Teraz mogłaby mnie jeszcze potrzebować. Ale za rok być może już ułoży sobie tak życie, że będzie bezpieczna i szczęśliwa, a ja nie będę musiał się o nią martwić.
Tak, to wszystko nie wygląda tak jak trzeba, ale ja tak czuję.
I zdaję sobie sprawę, że niektóre kobiety czytając to, byłyby zadowolone spotykając takiego mężczyznę, który postrzega sprawy jak ja i nie rozumiałyby mojej żony (włączając w to moją matkę, która przyznała mi jakiś czas temu w szczerej rozmowie, że od ojca dostała wszystko poza poczuciem bezpieczeństwa i stabilności a tego najbardziej potrzebowała). Ale nie moja żona. Ona jest zgoła inna. I za to ją kochałem i kocham.
Jest wymagająca. Jest odmieńcem. Chce czuć życie przez skórę, nawet kosztem poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. To trochę masochizm.
Ja też taki byłem, ale gdzieś to zgubiłem. Teraz się w tym odradzam. Chcę czuć życie przez każdy centymetr skóry. Nie chcę iść po najmniejszej linii oporu, schematami społecznymi.
Chcę powrotu masochistycznych pobudek, czuć niepewność i stres codzienną, ale być najważniejszym dla kogoś i postrzegać kogoś jako najważniejszego.
Razem, choćby pod mostem...