Szanowne Panie,
Mój ostatni poważny związek to 12 lat małżeństwa zakończonego rozwodem. Bez awantur, rzucania talerzami. Po prostu mocno zaczęły się rozmijać nasze potrzeby i priorytety. Była żona nie chciała skorzystać z porady / terapii dla par więc nie było wyjścia. Zdrad nie było. Romansów też. Niby nie wydarzyło się nic mocnego co spowodowałoby, że małżeństwo się zakończyło, a jednak. Ostatnie dwa lata to życie obok. Zero bliskości, seksu. Pustka. Dzień za dniem i nic więcej. To mnie mocno wyjałowiło z jakiegokolwiek odczuwania.
Miesiąc po rozwodzie poznałem kobietę, z którą spotykałem się przez rok. Luźne spotkania na mieście kilka razy w miesiącu czy kilka nocy. Coś jak tzw. fuck friends. Kawa, kino, seks.
I tu mój problem, czy głupota? Im więcej dawałem i się angażowałem, tym bardziej stawałem się w jej oczach "ciepłym misiem" a po co komu taki? Lepszy zły. Taki to dopiero dostarcza emocji!
Nie powiem. Wyszalałem się w życiu intensywnie. Nie interesuje mnie już szybki seks bez zobowiązań, a wygląda na to, że kobiety wolą teraz żyć jak faceci. Numerek na dobranoc i cześć.
Taki dylemat. Iść z duchem czasu czy dalej swoją drogą? Obserwując otoczenie, znajomych i liczbę rozwodów widzę, że instytucja małżeństwa chyba jest już tylko reliktem przeszłości. Ludzie nie mają dla siebie czasu, to jak mogą budować jakikolwiek związek? Ciągłe to mieć, tam być, tamto kupić i do tego niekończące się festiwale oczekiwań. Powodów zresztą jest dużo więcej.
Zaburzonych też jest coraz więcej. Wypaczeni, przetrąceni, depresyjni i osobowości z pogranicza. Pozostała czysta konsumpcja i w tej sferze życia? Nie mogę się myślowo przestawić na inne tory. Kawa, kino, seks. Jakieś to za płytkie dla mnie teraz. Dawniej było normą.
Czy teraz ludzie tworzą pary, które bardziej przypominają kontrakt niż związek w pełnym tego słowa znaczeniu? Są tak słabi i unikający odpowiedzialności? Za duży wysiłek?