Witam, piszę to chyba tylko po to by się wyżalić. Samotność zaczęła mnie wyniszczać. Ogólnie mam 24 lata prawiczek. Dodam też od razu że moi rodzice są rozwiedzeni i wychowałem się w podzielonym domu w wiecznym konflikcie. Uciekałem od jednego rodzica do drugiego. Potem od obu. Teraz jak o tym myślę to wydaję mi się że nigdy z ich striony nie czułem miłosci.
W liceum byłem nieśmiały, na początku studiów mi przeszło. Zakochałem się w koleżance, myślałem, coś pięknego się szykuje. Byłem wtedy idealistą-ukochana ponad wszystko. Odrzuciła mnie-nie miałem i nie mam o to pretensje, potem jednak gdy zmieniła zdanie i widziałem to jej oczami, to nie rozumiem tak na dobrą sprawę tej decyzji. Zniszczyło mnie. Nie potrafiłem się z tego podnieść. Cały czas byłem jej kolegą, miała chłopaka, to opowiadała mi jak się z nim kłóci, zawsze jej doradzałem, byłem przy niej, aż tego nie wytrzymałem. I urwałem kontakt.
Poznałem mniej więcej wtedy inną dziewczynę. I po jakimś czasie się w niej zakochałem-to dlatego gdy pierwsza zmieniła zdanie było za póżno. Tym razem jednak nie byłem idealistą. Bałem się w "pełni zakochać" aż nie będę pewien że mam szanse. Szybko wpadałem we wściekłość. To super dziewczyna a ja zaczynałem się z nią bez powodu kłócić. Wyrzuciłem z siebie uczucie w pewnym momencie, ale pokłóciłem się z nią na dobra tak naprawdę o nic (czułem się przez nią ignorowany, i dlatego, a przecież powinienem się po prostu bardziej starać). Byłem dość zdziwiony gdy po 2-3 miesiącach zauważyłem że ona byłaby gotowa na wejście w związek ale moja arogancja nie pozwoliła pójść na kompromis. Przez półtora roku mijałem ją bez słowa próbując zniszczyć swoje uczucie. Ale cały czas coś czułem.
Oddałem się samotności, bez kolegów, koleżanek, rodziny. Poświęciłem się pasji, a siedziała we mnie tylko wściekłość.
Ale na początku tego roku wściekłość zniknęła. Pojawiła się pustka, potrzeba miłości, bliskość, depresja, samotność. Zacząłem zmieniać swoje zycie. Na dzień dzisiejszy nawet nie jest tak źle. Odnowiłem lub nawiazałem kilka relacji, jest coraz lepiej. Miałem więc nadzieje-złudną, ale cóż-że może jakimś cudem uda mi się spotkać z tą dziewczyną do której tłumiłem uczucie, a cały czas wydaje się że we mnie siedzi. I z nią akurat pisało mi się najgorzej-praktyczine od razu przestała odpisywać. Zresztą nie ma co się jej dziwić.
Czuję się fatalnie. Raz mogłem się nieszczęśliwie zakochać, ale drugie to już moja wina. Bardzo mocno się widać zakochuje. Czuje taki ogromny żal za swoje zachowanie. To powinna być dla mnie bogini, powinienem szanować ją w każdej rozmowie, starać się, tak jak za pierwszym razem, na pewno by się to inaczej skończyło. Dziś ma wrażenie że to była "ta". Moi rówieśnicy stworzyli stabilne związki, niektórzy są już małżeństwem, a ja zrobiłem coś tak głupiego.
Dodam że w pozostałej ważnej dla mnie płaszczyźnie-nauce idzie mi przyzwoicie a nawet bardzo dobrze. Ludzie uważają mnie za oczytanego. TRenuje sport i generalnie mam pewność siebie, wiem też że uważa się mnie za atrakcyjnego (na pewno pierwsza nieszczęśliwa miłość mi to powtarzała). Poczucie pustki jakie mam teraz jednak wyniszcza mnie. Powoduje że i na tej płaszczyźnie pojawiają się problemy.
Przez całe życie (z wyjątkiem krótkiego okresu) dominowała we mnie złość, i potrzeba smotonści. Dziś mam po części pretensje o to do rodziców, że to ich wina. Odzyskałem kilka bliskich mi oosób , więc na gruncie towarzystkim jak mówiłem poprawia się,a le sprawy miłosne dramat... W dodatku samo prawawictwo mi nie przeszakdza, ale z każdym rokiem dla każdej potencjalnej nowej ukochanej to będzie coraz bardziej dziwne, i większa wada, także i to mnie niepokoi..
Pisałem na tym forum krótko mniej opisowo pod innym nickiem, ale to było dawno i nawet nie pamiętam hasła.