Moje życie ostatnio mogło by stanowić scenariusz beznadziejnej komedii. Serio. Po prostu najzwyczajniej w świecie nie ogarniam.
Narastająca niechęć do własnej osoby i innych ludzi sprawia, że co raz częściej zdarzają mi się dni pt. "nienawidzę świata, dajcie mi wszyscy spokój." Nie, to na pewno nie jest depresja, ale po prostu pomimo najszczerszych chęci, nic mi nie wychodzi! Od kilku lat walczę z zaburzeniami odżywiania, najpierw anoreksja, a teraz bulimia niszczą moje życie. Wysoka samoocena i poczucie własnej wartości to dla mnie egzotyczne słowa. Do tego ten okropny, przesladujacy mnie pech i niezdarnosc. Mylę tramwaje, pociągi, wywracam się na prostej drodze, niszcze telefony, tlukę talerze. Czasami zastanawiam się, czy nie przydałby mi się jakiś opiekun, bo inaczej niedługo skończę pod kołami samochodu. Dramat! Po prostu dramat! Unicestwiam wszystkie potencjalne relacje z mężczyznami, skutecznie zniechęcając do siebie resztę. Skończę jako stara panna z kotami, najlepiej sześcioma. Jako aspoleczna dziwaczka. No najwyżej, że przejedzie mnie wspomniany wcześniej samochód.
Eh. Wyszło chaotycznie, ale mi ułożyło. Do czasu. Do czasu, aż znowu dopadnie mnie dół. Nie musicie radzić i odpowiadać. W sumie to nawet czytać.
Dziękuję. Dobranoc.