Jestem prawie 3 lata po ślubie i właściwie byłoby ok, a ja nie powinnam narzekać na męża, bo sprząta, gotuje, opiekuje się dzieckiem (2 latka), wszystko ok. Ale często się kłócimy bo: ja mam zły nastrój, bo jest bałagan, bo ja gotuję po najmniejszej linii oporu. On przez te kłótnie jak twierdzi "przestaje mnie traktować jak żonę, przestaje czuć cokolwiek pozytywnego, powstają w nim negatywne uczucia". Fakt, miałam zły czas, ciąża była zagrożona, a po niej byłam skupiona na maxa na dziecku, nie mówię, że nie jestem osobą dość leniwą i słabą fizycznie przez co ciągle czuję się zmęczona. Co jakiś czas mam jakieś problemy zdrowotne, wtedy się martwię i mam wiadomo jaki nastrój. Ciężko też się szczerzyć e szczęścia kiedy o 22-giej jestem zmęczona i źle się czuję. A on się spodziewa uhahanej, przeszczęśliwej żony w progu. Jemu muszę zarzucić to, że nie potrafi rozmawiać z mną podczas kłótni, z każdą jedną jest coraz mniej miły i zaczyna nieładnie do mnie mówić. Jest wtedy bardzo nerwowy, trzaska drzwiami i podstawowym tekstem jest, ze on już skończył rozmowę, a ja jestem walnięta i on nie będzie ze mną rozmawiał. Nie wolno mi mu w niczym zwrócić uwagi. Bo jak coś w domu robię, to życzę sobie, żeby szanował moją pracę i pomagał mi w utrzymaniu obecnego wtedy stanu. Więc ok, po ostatniej kłótni ja wzięłam się za siebie, gotuję, szaleję, sprzątam, dbam o wszystko, wręcz mu nadskakuję, robię deserki, pyszności (piszę tyle o jedzeniu, bo on ma na tym punkcie świra, uwielbia to), a on nie może nawet włożyć naczyń do zmywarki, tylko wiecznie mam zawalony zlew. Przez to kłótnia się zaczęła i on nie widzi znów swojej winy. Mam wrażenie, że on mną manipuluje, niedługo będzie tak, że ja będę śmigała całymi dniami, a on nic nie robi i jeszcze nabałagani.
źle coś rozumuję?