Kyliekay napisał/a:Może coś w tym być. Tylko czasem przychodzą myśli, że jak ja mam się skupić na innych, skoro w większości ci inni nie ukrywaja, że wzajemności nie ma. I nie znaczy to, że nie obchodzą mnie inni, lecz czuję, że znowu nacięłabym się, gdybym zaczęła się interesować badzie życiem reszty.
Ja uwazam, ze wazne jest rozroznienie miedzy soba jako:
- Swoimi potrzebami, checia wyrazenia / odnalezienia siebie i manifestacji tego jak chcemy byc widziany przez siebie i innych.
- I swoja rola / zmiana, ktora jestesmy w naszym otoczeniu gdziekolwiek jestesmy.
Ja czuje, ze moje zycie jest warte zycia gdy, zamiast skupiac sie na tym pierwszym, skupiam sie na tym drugim.
Nie odczuwam tez wtedy samotnosci - bo, zamiast budowac swoje poczucie osobowosci jako unikalne "ja" (co swoja droga uwazam jest jedynie schizofrenicznym urojeniem we wlasnej glowie), buduje je w oparciu o moja role w kontekscie ludzi, ktorych mam wokol.
Np. gdy wchodze do sklepu czy kawiarni i widze, ze ekspedientka wydaje sie robic mi łaske, ze mnie obsluguje zaczynam rozmowe od "ciezki dzien dzisiaj, co nie?", "moge jakos pomoc?".
Gdy dwie pracownice w sklepie obok wychodza na przerwe i widze, ze maja smieci do wyniesienia mowie: "da Pani te smieci, mam po drodze".
Ostatecznie gdziekolwiek nie jestem laczy mnie jakas historia z wieloma ludzmi, usmiechamy sie do siebie a ja wielokrotnie pochylam sie na znak szacunku.
Ja uwazam, zyjemy w trudnych czasach - materialnie mamy wiecej niz jakiekolwiek poprzednie pokolenie - ale jednoczesnie jak nigdy wczesniej w historii brakuje nam ciepla i bliskosci bez ktorych te wszystkie materialne dobra przestaja miec znaczenie.
Natomiast to co poczatkowo wydaje sie problemem jest czesto tez szansa.
I im trudniej nam ludziom sie zyje, tym wiecej mamy mozliwosci na spelnienie w zyciu dzieki byciu wsparciem - chociazby (a nawet zwlaszcza) poprzez podniesienie na duchu.
Wiec w brew temu co by sie moglo wydawac, skupiajac sie na innych, zaczynam czuc kim jestem.
A jestem suma zmiany swojego otoczenia - czasami nadzieja i wsparciem, czasami zrodlem stresu i problemow - ale zawsze w kontekscie konkretnych osob.
Nie jestem zas tym co sobie wytatuowalem, ubraniami, ktore zalozylem, czy co sobie mysle sam o sobie - a to uwazam, jest bardzo czesto przyczyna ludzkiej samotnosci - tworzenie sobie osobowosci, ktora istnieje tylko w jednej glowie.
Natomiast musze dodac, ze nie kazdemu i nie w kazdej sytuacji mozna (a zatem powinno sie) pomoc w rozwiazywaniu prywatnego problemu.
Pomaganie to tez nauka - jak to robic aby nie zostac zjedzonym w procesie.
No i to nie powinna byc jakas moralna misja aby ulepszyc swiat (to sie rzadko dobrze konczy) tylko sposob na przezycie zycia, w ktorym czujemy sie godnymi obywatelami / ogrodnikami Ziemi zamiast szczurami uciekajacymi od wszystkiego co wywoluje strach w kierunku wszystkiego co daje przyjemnosc.
Nie sztuka jest zagrac wielkiego samarytanina raz czy dwa razy, spalic sie i dalej zgorzkniale powtarzac, ze nam osoba, ktorej pomoglismy stanela na glowie i doprowadzila do strat - to jest bycie glupim.
Wiele z problemow, z ktorymi mierza sie ludzie ma swoje zrodlo w spoleczenstwie i jedynie spolecznie moga zostac rozwiazane - wiec wymagaja lat wytrwalej nauki i pracy bez wiekszych efektow przez wiekszosc czasu z jedynie nadzieja, ze kiedykolwiek ta praca przyniesie owoc.
Ale to jest ok - przed smiercia nie zalujemy tego, ze cos sie ostatecznie nie udalo tylko tego, ze pozwolilismy by strach (chociazby przed smiercia) nam zabral szanse probowania dopoki zyjemy.