Być może to nieodpowiednie miejsce, ale tak bardzo chce wykrzyczeć swój żal i ból, że postanowiłam przedstawić swoją historie.
Rodzina czteroosobowa, która 10 lat temu przeprowadziła się do Niemiec z córkami w wieku 6 i 8 lat. Oboje mamy prace, dzieci chodzą do szkoły. Nie narzekamy na poziom życia. Choć początki nie były łatwe z powodów językowych i nowym miejscem zamieszkania, to szybko ogarniamy temat i z roku na rok było znacznie lepiej.
Aż przyszedł moment, który pokazał mi, jak system bez konsekwencji potrafi wejść z butami w to, co budowało się latami i zniszczyć wszystko jeśli się zbuntujesz.
Ja się zbuntowałam, wiedząc jaką zapłacę cenę.
W obecnych czasach, dzieci to biznes i nawet nie wiadomo kiedy nasze dziecko staje się cennym towarem.
Córka lat 15,5 uczyła się na sprawdzian poprawkowy. Zależało jej by poprawić ocenę, jednak nie poszło jej tak jak tego oczekiwała. Na przerwie stała z koleżanką, była załamana i smutna. Wtedy podszedł nauczyciel dyżurujący, okazując wsparcie i ciepłe słowa. Powiedział jej, że po uczeniu się w domach samodzielnie, z powodu zamykania szkół przez prawie dwa lata, mnóstwo uczniów ma problemy w niejednym przedmiocie. A mnie jako rodzica, zachęcił na spotkanie z psychologiem, by córka tak nie przeżywała swoich niepowodzeń. Nie czułam zagrożenia, tym bardziej, że córka była przekonana, przez tego nauczyciela, o pozytywnym wpływie na nią samą, dzięki takim rozmowom. Jednak po czterech spotkaniach z psychologiem, poinformowano mnie, że córka ma małą wiarę w siebie i cierpi na depresje. Dostała skierowanie by na okres 2-3 miesięcy przeniosła się do szkoły wraz z terapią, dzięki której nauczy radzić sobie z niepowodzeniami w życiu. Ośrodek współpracował ze szkołą i materiał szkolny był przekazywany i przerabiany. Biłam się z myślami i zasięgałam różnych opinii nauczycieli jak i psychologa szkolnego. Nikt nie widział w tym nic niepokojącego, ponieważ wiele dzieci ma trudniejsze momenty i w takich ośrodkach im się pomaga. Zwłaszcza że to był otwarty ośrodek. Córka jeździła tam w godzinach 8-15. Co dwa tygodnie, my jako rodzice, mieliśmy spotkania o postępach córki. Problem się pojawił na trzecim spotkaniu, gdy zaproponowano mi leczenie lekami na depresje. Z mojej strony był ogromny sprzeciw. To wtedy po raz pierwszy zagrożono mi Jugentamtem. Jeśli oni wiedzą, że córka potrzebuje takiego leczenia, a ja się wzbraniam, to działam na szkodę dziecka i muszą powiadomić instytucje. Zgodziłam się ze strachu, ale prosiłam o kopie każdego papieru, który podpisuje. Z nazwą tego leku leciałam do rodzinnej na konsultacje. Jest to bardzo mądra i rzeczowa kobieta. Odrazu wychwyciła, że wyraziłam zgodę na lek, ale nigdzie nie podano w jakiej dawce będzie córce podawany. Nie trzeba było długo czekać na efekty działania leku. Córce kręciło się w głowie, bardzo źle się czuła. Czasem zatrzymywała się, trzymając ściany, bo obraz jej się rozjeżdżał. Chodziłam do ośrodka, tłumaczyłam i opowiadałam, a panie terapeutki i dyrektorka, traktowały mnie jakbym wyssała tą historie z palca, bo u nich córka czuje się znakomicie. Ale żeby mnie uspokoić zmieniono jej lek ( dziś wiem ze na znacznie silniejszy).
Po dwóch dniach brania, córka w ośrodku, zaraz po podaniu leku źle się czuła. Kazano jej wyjść na świeże powietrze. Straciła przytomność na schodach. Rozwaliła tył głowy. Zalaną krwią wpakowano do karetki. W szpitalu golony tył głowy i zszywanie. W międzyczasie wezwano kolejną karetkę, która transportowała ją do innego szpitala kardiologicznego dla dzieci, ponieważ nie mogli opanować jej pracy serca. Serce wchodziło na bardzo wysokie obroty, po czym gwałtownie spadało na bardzo niskie. Stąd ta cała sytuacja. 5 dni córka leżała przypięta do maszyn. Miała wstrząs mózgu, a terapeutki z ośrodka dobijały się, by ją odwiedzić i zaaplikować lek, bo jest pod ich opieką. Na szczęście ordynator oddziału kardiologicznego, zabronił im odwiedzin i wyjaśnił mi swoje obawy co do stosowania tych leków. Że mogły, ale nie musiały, mieć wpływ na to co się wydarzyło. Podłączano córkę każdego dnia do innej aparatury, ponieważ jedna czynność serca była niewłaściwa i nie wiedziano dlaczego. Po wyjściu ze szpitala miałam się umówić na wizytę u kardiologa. Ale przez to, że dokumentacja ze szpitala, szła również do ośrodka w którym była leczona depresja, to panie same zrobiły mi termin u kardiologa, tłumacząc mi że czują się odpowiedzialne mi pomóc. Ośrodek współpracował z różnymi specjalistami dzięki czemu mógł załatwić krótsze terminy. Jakże było moje zdziwienie, gdy lekarz kardiolog nie widział sprzeciwu w kontynuowaniu podawania leków na depresje. Byłam załamana. Córka się zamykała w pokoju po przyjściu z ośrodka. Nikła w oczach. Ja latałam do ośrodka i przedstawiałam swoje obawy. Aż któregoś dnia wezwano mojego męża na rozmowę. Powiedziano mu, że cała depresja córki ma swój zalążek w domu. Że to ja jestem problemem, osobą toksyczną i musi ode mnie odejść zabierając córki. Jeśli tego nie zrobi będą zmuszeni powiadomić Jugentamt i zabrać ją z toksycznej atmosfery domowej. Ja nie mogłam się o tym dowiedzieć, że to wyszło od pań z ośrodka. I tu mam ogromny żal do męża, bo faktycznie mnie nie poinformował. Któreś dnia po prostu powiedział, że może dla nas obojga dobrze zrobiłaby nam separacja, ale on zabiera dzieci ze sobą. Nie wiedziałam co się dzieje, traciłam grunt pod nogami, rozmawiałam i dopytywałam o co chodzi, ale on nie potrafił mi powiedzieć w oczy :” ze narazie tak będzie lepiej”. Szukał mieszkania, a ja odchodziłam od zmysłów. Wcześniej rozmawiał z córkami ( gdy ja byłam w pracy) i kiedy ja próbowałam z córkami rozmawiać, to mówiły ze zamieszkają z tatą. Było mi cholernie przykro, płakałam, bo nie wiedziałam dlaczego córki z mężem tak nagle się odwrócili ode mnie. Jednak po 3-4 tygodniach mąż widząc jak pada mi na głowę, pojechał do ośrodka i powiedział, że sam pochodzi z rozbitej rodziny i bardzo to przeżywał. Że dla córki, która mierzy się z depresją, będzie to dodatkowym obciążeniem i jeśli w ich oczach nasza atmosfera rodziny jest toksyczna to chce terapii rodzinnej. Niestety było to absolutnie wykluczone. Córce robiono pranie mózgu a ja byłam niewygodną ością, której nie mogli się pozbyć. Jednak nie docenia się przeciwnika, który w dziecku widzi pieniądze. Po kilu dniach wezwano nas na rozmowę i dano godzinę czasu na spakowanie i przewiezienie córki do ośrodka na leczenie anoreksji. Ponieważ przy przyjęciu jej do ośrodka ważyła 50kg, a teraz 44kg. A anoreksja to nic innego jak próba samobójcza w postaci zagłodzenia się. Wszystkie działania były robione z zaskoczenia i nie dawały czasu na racjonalne myślenie. Albo zawozimy ją sami, albo zrobi to za nas ośrodek. Myślałam, że oszaleje. Ze zdrowego dziecka robią mi wariata. To był szpital psychiatryczny. Podpisałam tylko dokument przyjęcia. Resztę papierów ( ze 30 stron) powiedziałam, że doniosę bo jest tego dużo, a mój niemiecki medyczny nie jest na aż tak wysokim poziomie. Córka zawieziona w piątek po południu. I to nas uratowało, bo nie było już głównego personelu lekarskiego. Wydzwaniałam do lekarki, konsultowałam z mnóstwem osób a w sobotę jak gdyby nigdy nic, pojechałam z mężem w odwiedziny do córki. I to był przełomowy moment, który mną bardzo wstrząsnął. Cisza. Jakby nikogo nie było. Godzina przed dwunastą w południe. Odwiedziny są tylko w niedziele, ale ja domagam się zobaczenia córki w sobotę. Nie podpisałam jeszcze regulaminu szpitala i walczę o jej przyprowadzenie. Cały ośrodek nafaszerowany śpi. Przyprowadzają mi nieprzytomna córkę. Nie mogę złapać z nią kontaktu wzrokowego. Jej oczy błądzą przed siebie, nie mówi tylko bełkocze, brakuje tylko śliny, która ściekałaby z kącika ust. Czy to jest moja córka, która 5 miesięcy temu z powodu smutku na szkolnym korytarzu, wylądowała w szpitalu gdzie poprawiają uśmiech ? Ryczałam całą drogę powrotną. Pierwsze co zrobiłam po powrocie to dokładne przestudiowanie wszystkich papierów do podpisania, które otrzymałam ze szpitala. I doczytałam coś po czym podjęłam decyzje o ucieczce. Były zdania coś w stylu : Leczenie zgodne z procedurami dla dobra pacjenta ( i tu wstawiony jakiś paragraf)z troską o najwyższe standardy itd
Paragraf w który weszłam, mówił ze na okres leczenia zrzekam się praw do dziecka, aby umożliwić lekarzom pełne działanie w leczeniu……
Było już późno, mąż padł, a ja jak nakręcona obmyślałam plan ucieczki. O trzeciej w nocy wpadłam do pokoju córki w domu. Wywalałam wszystko z szafy i ją pakowałam. Wynosiłam wszystko do auta. Modliłam się by zdążyć ją wywieźć z Niemiec nim dopadnie nas przed granicą Jugentamt czy policja.
Córka zawieziona w piątek po południu, przyjęta na oddział ale co bardzo ważne, jeszcze bez diagnozy. W sobotę nafaszerowana. W niedziele pojechałam z mężem i kolegą ją odebrać. W między czasie nagrywałam auta i miejsca przesiadkowe dziecka w rożnych częściach Niemiec. Na sygnał że ją mamy, z Polski miało wyjechać po nią auto, które przekroczy z nią granice. Jednak cała procedura odebrania była bardzo ciężka. Otoczyli ją i nie chcieli oddać mimo, że nie podpisałam papierów i nie mieliśmy zabranych praw rodzicielskich. Nie mogłam dokonać porwania, potrzebowałam wypisu. Wywalczyłam. Czekając na wypis, który robił lekarz dyżurny, mąż wychwycił córkę z okręgu i powoli wyprowadzał ją, podczas gdy ja z kolegą blokowaliśmy dojście do córki i dyskutowaliśmy. Lekarz dyżurny pisząc fałszywy bez diagnozy wypis, powiadomił Jugentamt. Ta instytucja powiadamia policję, która na podstawie danych wie jakimi autami się poruszamy. Mimo pełnych praw rodzicielskich, mimo wypisu ze szpitala, a nie porwania, czuliśmy się jak przestępcy.
Jednak cała akcja skończyła się powodzeniem. Córka dotarła do Polski cała i zdrowa. Jednak jej stan psychiczny, strach i lęk, że po nią przyjdą był bardzo trudny. Zajęli się nią moi rodzice. Ale na drugi dzień w poniedziałek ( dzień roboczy) był dniem koszmaru. Jugentamt atakował wszystkich, którzy mieli kontakt z nami. Lekarza rodzinnego, szkołę , dzieciom z klasy kazali pisać do córki gdzie jest. Córka była przerażona atakiem telefonicznym, dlatego prosiłam rodzine by wyciągnęli kartę sim i ją połamali. Wszyscy do których dzwonił Jugentamt w zapytaniu o dziecko, że ma być oddane, to potem każdy oddzwaniał do nas co się dzieje. Jugentamt straszył przez telefon , maile i nachodził w domu w Niemczech. Domagał się oddania dziecka mimo, że tak naprawdę nie miał żadnych praw. Starsza córka była miesiąc przed 18stką, wiec nie była już w ich zainteresowaniu.
Mieliśmy na szczęście mieszkanie w PL i ktoś musiał zjechać do córki. Rzuciłam pracę ( z tym tez nie było łatwo), i próbowałam się odnaleźć na nowo w Polsce. Strach powodował ze nie mogłam spać, jeść, wymiotowałam. W ciągu 2,5 miesiąca spadłam 15 kg na wadze. A Jugentamt nie odpuszczał. Zdążyłam zabrać całą dokumentacje przebiegu leczenia córki, pobyt w szpitalu i wszystko co miałam wykładając adwokatom na stół. Córka dopiero teraz w Polsce powoli się otwiera. Była zastraszana, grożono jej i miała zakaz rozmów z nami. Kładli przed nią dokumenty, żeby podpisała że godzi się na rodzine zastępczą, a ona tak bardzo nie chciała i odmawiała. Strasznie się bała. Wmówili jej, że znajdą ją wszędzie i uwolnią od nas rodziców, mimo że ona mówiła że chce mieszkać z nami.
Zapisałam w Polsce córkę do szkoły i jest mi tak bardzo bardzo przykro, bo mówi po polsku bardzo ładnie ( owszem bez akcentu), ale nie ma słownictwa szkolnego. Wyjechała w wieku przedszkolnym. Co to ułamki, przymiotnik, życzliwa…
Staramy się żyć we dwie mimo strachu, bo meldując ją do szkoły, Jugentamt wie gdzie jesteśmy.
Mąż pozostał z drugą córka w De, ponieważ za rok starsza córka pisze maturę, a tutaj nie ma żadnej wiedzy by móc ją zdać. I tak jak chcieli rozdzielić to małżeństwo, tak im się udało.
Straciłyśmy dotychczasowe życie. Oszczędności się kończą. Boje się ludzi. Nikt nic nie wie oprócz rodziny, ludzi którzy nam pomogli i adwokatów. Groźby i żądania wydania córki nie ustały:(