Od jakiegoś czasu czytam to forum, trafiłam tutaj przekopując Internet w poszukiwaniu historii podobnych do mojej... w końcu to sztampa i banał, że aż boli. Domyślam się, z jakimi reakcjami się spotkam, czytałam wątki i wypowiedzi kochanek, więc spodziewam się, że solidnie dostanę od Was po głowie - i może słusznie - ale do brzegu...
Nie jestem młódką, nie wypadłam sroce spod ogona, niejedna relacja damsko-męska za mną - ostatnia z poważniejszych to 8-letni związek, który trwał o 8 lat za długo... Kilkanaście lat temu poznałam faceta - połączyła nas wspólna pasja, nie będę pisała jaka, bo jest dość charakterystyczna, a nie chciałabym zostać zidentyfikowana. Ja mieszkałam wtedy za granicą, z byłym partnerem, on miał swoją pierwszą (byłą już) żonę. Świetnie nam się rozmawiało, było niesamowite flow, ale ponieważ byłam wtedy w (toksycznym, ale ciekawym) związku, nie brałam w ogóle pod uwagę tego, że to cokolwiek więcej niż internetowe gadki. Czas leciał, ja rozstałam się partnerem i wróciłam do kraju, zaczęłam kolejny związek, gdzieś tam przelotnie mieliśmy ze sobą kontakt, potem na facebooku widziałam, że chyba z kimś jest, ale zupełnie mnie to nie interesowało, zresztą jeszcze w czasach, kiedy ze sobą bardzo dużo rozmawialiśmy, on miał ogromne parcie na posiadanie rodziny i dzieci, a ja byłam na zupełnie innym etapie i prokreacja mnie kompletnie nie interesowała (w sumie nie interesuje nadal, ale teraz to już z racji wieku). Ożenił się, urodzło mu się dziecko... gdy było maleńkie, spotkaliśmy się - przypadkowo - z racji tej wspólnej pasji. Dla mnie to było po prostu spotkanie, nie zwrócilam na niego uwagi, żonaty zawsze był dla mnie nietykalny, do tego maleńkie dziecko, które tylko potęgowało jego aseksualność w moich oczach. Coś tam w międzyczasie do mnie pisał, jakoś próbował zagadywać (przez Internet), ale pochłonięta innymi sprawami (między innymi kończącym się, wieloletnim związkiem), nie zwracałam na niego uwagi. Do czasu. Przyszedł moment, że bardzo zabrakło mi męskiego towarzystwa, komplementów, chemii, ognia... a pandemia kontaktów nie ułatwia. Dlatego też tym razem, jak się odezwał, nie spuściłam go na drzewo i zaczęły się nasze coraz częstsze rozmowy, wróciło dawne flow. Z rozmów internetowych zrobiły się telefoniczne, z telefonicznych zrobiło się spotkanie - nadal w moich oczach przyjacielskie, w końcu żonaty, dzieciaty, nietykalny... Wtedy pierwszy raz mnie pocałował, tym samym uruchamiając lawinę kolejnych zdarzeń, które nigdy nie powinny mieć miejsca... Zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi, co się dzieje, znamy się tyle lat, mamy wielu wspólnych znajomych, wspólne środowisko, jego żona, dziecko, spełnione marzenia o rodzinie, moje jednak niestety pogłębiające się zauroczenie jego osobą... I poszło, niestety. Zapewniał, że traktuje mnie poważnie, że to nie żadna tam zabawa (nie pytałam, sama miałam problem z określeniem charakteru tej znajomości, sam wyskakiwał z takimi tekstami). Na podstawie tego, co mówił, jak i naszych wcześniejszych rozmów o związkach, zdradach, monogamii itd. założyłam, że skoro wszedł w nową relację, to zamierza zmienić swoje życie - cóż, mój błąd. Dzieli nas kilkaset kilometrów, a jego praca nie przewiduje wyjazdów, więc możliwości spotkań - zwłaszcza w pandemii - mieliśmy bardzo niewiele, ale każdego dnia rozmawialiśmy przez telefon przez przynajmniej godzinę, a czasami i po 2-3. Któregoś dnia zebrałam się na odwagę i zapytałam, jak u niego wygląda sytuacja w domu, bo nadal nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi... Odpowiedział, że 'wszystko w porządku', co wprawiło mnie w osłupienie. Kilka razy się spotkaliśmy - a to u znajomych (przyjechał, został na noc, sam), a to gdy wziął urlop czy jechał w wymyśloną delegację... Dałam mu czas i przestrzeń, nie jesteśmy młodzi, jego małżeństwo trwa od 2,5 roku, założyłam, że w jego wieku i ze względu na sytuację, potrzebuje czasu, żeby sobie przemyśleć, czego chce od życia. Cóż, przemyślał - z żoną nie zamierza się rozstać ('chyba nie sądziłaś, że zostawię dla Ciebie rodzinę?'), beze mnie 'nie może żyć', więc każda próba rozstania jak dotychczas kończyła się niczym, już nawet nie wierzę we własne słowa i deklaracje, choć on prosto mówi mi w twarz, że rodziny zostawić nie zamierza, ba! Planuje z żoną drugie dziecko, bo to pierwsze 'musi mieć rodzeństwo' (gdyż on był jedynakiem, do tego wychowanym bez ojca i nie może ani dziecka zostawić, ani pozostawić bez rodzeństwa) - ale zapewnił mnie, że seks w celach prokreacyjnych jego uczuć wobec mnie nie zmieni (wtf???). Po czasie dowiedziałam się też, że początek romansu zbiegł się w czasie z poronieniem jego żony.
Tak, niskie, tak, wiem, że powinnam była dawno temu to skończyć (to już prawie pełna 'ciąża', 9 miesięcy), nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Nie znam jego żony, nie wiem, czy wie, co wie, czy się domyśla. Do niego mam uczucia skrajne, choć ostatnio przeważa gorycz, nienawiść, wstręt. Nie widzieliśmy się od ponad 3 tygodni (jak pisałam wyżej, odległość mocno to utrudnia), mamy się spotkać w przyszłym tygodniu, teoretycznie zapowiedziałam mu, że to będzie nasze ostatnie spotkanie, ale tych 'ostatnich' spotkań było już kilka, tych 'poważnych' rozmów jeszcze więcej... Naparzamy się przez telefon, ja po nim jadę, że jest ujem, kłamcą, że zrobił najbliższej osobie największe świństwo, że powinien się zastanowić nad swoim życiem, że nie ma kręgosłupa, że po cholerę mi głowę zawraca, skoro zamierzał jedynie się pobawić... On mi płacze w słuchawkę, że on nie wie, że tak, jest ujem, nie chce mu się żyć, nie umie beze mnie, żony nie zostawi, drugie dziecko zrobić musi, no telenowela. Z dziecięcą, rozbrajającą szczerością wylewa na mnie te swoje pomyje, a ja... słucham i nic nie robię. Ale może Wy mną porząśniecie, choć z góry mówię, że argumenty typu 'on ma żonę i dziecko' do mnie nie trafiają. Tak, ma żonę, tak, ma dziecko, ale skoro ten związek się nie sprawdza, to powinien z honorem go zakończyć. Ja z nim nigdy nie będę i po tym wszystkim w ogóle bym z nim być nie chciała, choć na początku wydawało mi się, że jest spełnieniem moich marzeń o partnerze. 'Nie wie' czy kocha żonę, 'nie wie' czy kocha mnie. Ogólnie nic nie wie, nic nie umie, nie potrafi, czeka, aż ktoś rozwiąże problem za niego. A ja... na razie nie umiem się zdobyć na to, żeby odwrócić się na pięcie i odejść i niestety rozważam poinformowanie żony o wszystkim, mimo że to niskie. Może uda Wam się odwieść mnie od tego, choć ja na jej miejscu wolałabym wiedzieć - nie, nie liczę na to, że ona wykopie go z domu i ja go przygarnę, bo taka opcja w ogóle nie wchodzi w grę, ale za to, jak się zachował, z przyjemnością patrzyłabym na to, jak obie kopiemy go w 4 litery, bo tak naprawdę tylko na to zasługuje.