Po 12 latach małżeństwa zaplątałem się w romans. Zaczęło się pół roku temu, jak w większości, przypadków niewinnie. Tłumaczyłem sobie, że to nic takiego, że tylko "takie tam małe grzeszki", i że nikogo nie krzywdzę. Poza tym cały czas w domu byłem dobrym mężem i ojcem.
Później doszła relacja fizyczna - i znowu tłumaczenie przed samym sobą 'ale przecież i tak już od lat nie sypiamy ze sobą, "jak żona nie daje w domu to mąż stołuje się na mieście"'. To już relacje w domu trochę zaczęły się sypać, przestałem szukać jakiejkolwiek relacji fizycznej w żoną - i z poczucia winy i z - paradoksalnie - chęci zachowania się "fair-play" wobec każdej z nich. Pierwsza ekscytacja zdążyła minąć, na na przemian - a to raz czułem się jakbym złapał boga za nogi - a to miałem nadzieje, że kochanka wygoni mnie za drzwi i wszystko wróci do pierwotnego stanu.
Tak się jednak nie stało. Moja relacja z żoną "spłycała się". Próbowaliśmy wszystkiego - ale nic nie miało prawa zadziałać tak długo jak ja tkwiłem w romansie. Ostatecznie przed świętami wpadłem. Żona nie zna całej prawdy ale to, czego już się dowiedziała, i tak jest wystarczające. W pierwszej chwili kazała mi się wyprowadzic po świętach. Teraz mam wrażenie, że trochę zmiękła, że być może byłbym w stanie jakoś ją przebłagać.
Nie wiem co mam robić. Z jednej strony nie wyobrażam sobie życia bez niej i - chyba przede wszystkim - bez naszej pięcioletniej córki. Z drugiej strony szali jest cały czas wielka fascynacja.. i wszystko to, czego zabrakło w moim małżeństwie.