Cześć,
rok temu dostałam spadek w rodzinie. Pod koniec lutego wraz z pomocą najbliższych kupiłam swoje pierwsze mieszkanie- stare budownictwo, mieszkanie do remontu etc.
Cena i tak była negocjowana, mogę powiedziec, że to był ostatni rzut na taśmę przed koronawirusem i przed tym co obecnie dzieje się na rydnku mieszkaniowym.
Kupiłam mieszkanie 2 pokojowe w cenie obecnie wyremontowanej kawalerki o 1.5 raza mniejszym metrażu. Plan był taki, że zrobię 'oczyszczenie' , nawet nie generalny remont, tylko potrzebne zmiany, remont łazienki na pewno, kuchni nawet nie, przemalowanie ścian i się wprowadzę. To byłoby moje 1 mieszkanie i od 2.5 roku- 3 lat znowu mieszkanie samodzielne, bez rodziców- tyle,że na swoim, nie wynajmowanym. Mam 29 lat. Problem jest taki,że nastąpił koronawirus, nic w mieszkaniu przez kwarantannę nie zostało zrobione wcześniej, dopiero obecnie widzę, że jest w nim mega dużo roboty. Wmawiałam sobie, że to mieszkanie to lokata kapitału, ulokowanie pieniędzy na jakiź nieokreslony x czasu.
Widzę coraz bardziej mankamenty osiedla, nei wiedziałam tego wczesniej ale będą jakąś drogę budować niedaleko i boję się czy nie będzie za glosno przez następne 1-2 lata.
Mam bardzo dużo sprzecznych mysli, bo chciałam szybko i normalnie wykonać pewien krok w życiu, zmienic etap, nie dusić się w domu rodzinnym. Ten spadek spadł na mnie niespodziewanie, nie wiedziałam co zrobic z tymi pieniędzmi. Każdry doradzał wlasnie kupno 'nieruchomości. Wczesniej w tym okresie 3 lat chciałam się wyprowadzić znowu od rodziców, ale nie było fajnie u mnie i u rodziców z pieniędzmi , ja konczyłam studia, pracowałam ale bardziej skupiąłam się na moich studiach i na dyplomie. Nie miałam normalnej pensji, nawet mniejsza niż 1/2 etatu. Nie umiałam oszczędzać dobrze. Więc siedziałam u rodziców. Obecnie widze, że duzo przewartościowałam sobie przez tego koronawirusa, przez tą kwarantannę. Problemem jest to, że nie chce mi się więcej siedzieć w moim mieście. DUzo myslalam na temat tego co robiłam wczesniej, jak mogłam inaczej czas spożytkowac. Że pewnie przez to, że ciągle prawie mieszkalam z rodzicami musiałam 'wychodzić na zewnątrz' nie skupiąłam się tak na sobie, nie robiłam tego co chciałam. Bo np dusiłam się w tym mieskaniu rodzinnym, w tej atmosferze i zawsze to ja chodziłam do ludzi, chodziłam na imprezy, na warsztaty etc poza miejsce zamieszkania. Jednak nie 'budowałam siebie'. Nie spędzałam czasu sama ze sobą w pokoju czy mieszkaniu w ciszy , zawsze nawet będąc po 25 roku zycia musialam zawsze cos robic, pomagać, zawsze uzalezniałam swoje jestestwo, swoje JA od tego jak czują sie inni. Jestem aspołeczna, jestem długodystansowcem przez to że tyle siedzaiłam z rodzicami. Moje relacje z ludzmi przez lata były płytkie, szybkie, byłam niedostępna.
Przez kwarantanne duzo myslalam na ten temat i doszłam do wniosku, ze chyba popełniłam bląd kupujac mieszkanie wmoim rodzinnym miescie. Mogłam wyjechać do Warszawy, zacząć nowe życie i tam np kupić coś maleńkiego za tą samą sumę. Tylko czy to bylby dobry krok?
Im bardziej widzę ten 2020 rok,moje zycie, jak ono płynie, tego koronawirusa, to, ze nie moglam szybko zmienic etapu w zyciu, to ze nie mogłam szybko odejsc z domu rodzinnego przyspaża mnie o ból glowy. Wszystko sie wydłuza, cja czekam, nie mam relacji z ludzmi w ogole. Chcialam postawic na siebie, ale jak nawet sie wyprowadze do tego mieszkania to co? Ludzie , znajomi zostaną ci sami co wtedy. Nie zmienią postrzegania mojej osoby np z niesmiałej na otwartą przez 1 dzien w momencie wyprowadzki. Boje sie tego, ze o prostu popelniłam bład. Nie chodzi o to, że porównuje sie z ludzmi, chce byc jakas w ich oczach. Po prostu widze ze mam jakies fatum nad sobą. Moi znajomi zyją szybciej. Jakby im i ich rodzicom zawsze się chciało. Ja aby byc na takim poziomie jak oni musialam 2 razy trudniej przechodzić przez zycie, moi rodzice nie 'idą za sukcesem', są rodzinni, ciepli pomocni. Oceniają innych niestety swoją miarą, rynek pracy też tym CO BYŁO. Nie tym CO JEST. Niespełnieni w swoich zawodach, w obecnych pracach zarabiający mało, ale ciągnący do emerytury- uważają ze będzie tylko gorzej, że ludzie mlodzi są tacy a tacy. Męczy mnie to, Mam wrazenie, ze jestem stara na umysle, ze niepotzrebnie się denerwuje.
Co o tym sądzicie? Powinnam wyjechać do innego miasta ? ( Warszawa najblizej) i tam wynajmować ( ale z czego? Jesli doslownie mam ok 8-10 pensji na koncie obecnie tez ze wzgledu na remont) czy zostac w moim miescie ( tez jest duze nie powiem) i tutaj budować siebie jednak na swpokojnie od nowa, a zawsze dam radę wyjechać do Wawy? Chodzi o to, że duzo osob , znajomych emigruje do WArszawy , tylko nieliczni, powiedzmy że ci 'którzy są lokalni, lub którzy nie lubią zmian, nie lubią sukcesu" zostali w moim mieście 'bezpiecznym miejscu', gniazdko rodzinne etc.
Ja potrzebuej zrywu emocjonalnego, takiego pędu w życiu, szybszego zycia, zastanawiam się czy np nie pracowac freelance z Warszawą ale mieszkając tutaj, nie traciłabym wtedy na mieszkanie, na wynajem.... Tam w Warszawie ceny są tragicznie wysokie... 2 razy wyzsze niz u mnie.
Moze problem wydawac się idiotyczny ale ja jestem w takim wieku, ze powinnam podjąc jakis krok gdzie isć, w jakąs stronę, bo na razię ugrzęzłam u rodziców, a ta moja wyprowadzka trwa zbyt długi i mi się nudzi. A nie jestem osobą która 'zycje wolno', ktora jest 'powolna, leniwa, taka stateczna'. Jestem wlasnie charakterem dosc szybkim i energicznym...
CO radzicie? Proszę bez uwag czy cos, ze marudzę, bo i tak dostałam spadek a inni nie mają takiej mozliwości. Wiem, ze są tacy ludzie, a ja znam i takich i takich którzy mają po 2 miezkania na Krakowskim Przedmiesciu kupione na 25 urodziny...
Pozdrawiam,
xx
ps. pewnie powinnam docenić to co mam- i doceniam ale zawsze patrzę na to co mogłoby być. WIdzę, że nie jestem 'dosc dobra' w tym co robię, w pracy, na studiach było to samo. Nigdy w 100% nie jestem z siebie zadowolona, tak samo teraz. Niby ok, mam mieszkanie, ale wiem, ze gdybym wiecej oszczedzała przez 2 stopien studiów moze moglabym mieć to mieszkanie w samym centrum mojego miasta , może byłoby inaczej. Obecnie mieszkanie jest na osiedlu takim zwykłym z cegły z 1960 roku, szkola, przedszkole, zieleń. Wolałabym oczywiscie centrum miasa, fajny kącik cichy, szybki dostęp do komunikacji, ale mnie nie stać, nie było mnie stać nawet po tym spadku. I to chyba na tyle.
Ale jak widzicie, zawsze muszę coś dogryżć sobie, nigdy zadowolona nie jestem w 100% z tego. Tak jakbym myslala, ze to juz na amen, na wieki.