Trochę o mojej przeszłości.
Pochodzę z rozbitej rodziny.
Rodzice dosłownie się nienawidzą.
Tak że najlepiej to by się zabili.
W liceum od nich uciekłem i od tej pory mieszkam sam.
Zawsze wyznawałem kult nauki.
Nie wiem jak to się zaczęło ale tak było i jest.
To ważne, bo kpiłem z relacji człowiek z człowiekiem, przyjaciel z przyjaciel, ukochany z ukochaną.
Przeżyłem nieszczęśliwą miłość.
Byłem też zbuntowanym wkurzonym ulicznikiem.
Któregoś dnia uznałem że po za nauką nic się nie liczy, ani miłość która mnie wprawiała w depresje, ani nic innego, miałem swoje filozoficzno-intentelektualne wymowki.
Znow sie zakochalem ale odrzucilem to.
Minelo kilka lat, i nagle poczulem ze zycie w samotnosci jest najgorszym co czlowieka moze spotkac.
Osiagnalem w tym czasie cos niecos, na plaszczyznie zawodowo-intelektualnej.
Ale gdy odkrylem ze moje potrzeby uczuciowe sa we mnie tak silne nie potrafilem temu sprostac, zalamalem sie.
Zrozumialem ze bez milosci w zyciu nie da sie funkcjonowac, a przynajmniej ja nie potrafie, szanuje ogromnie uczciwych ksiezy co tak potrafią, musza byc glebokiej wiary.
Przez kilka lat staralem sie.
Zycie towarzyskie-przyjaciele, kolezanki, koledzy, jakas tam resztka rodziny, to wszystko mam, w tej dziedzinie na bogato, "odrodzilem sie", bo to tez olewalem obsmiewalem.
Ale milosc, to jest to co definiuje moje zycie.
Odkad uznalem milosc za wartosc najwazniejszą.
Spotykalem sie kilka miesiecy z jakas dziewczyną, miałem nadzieje ze ja pokocham, ale nic z tego.
Ale w koncu sie stalo, po tylu latach.
Zakochalem sie w innej.
Pomijam cala historie jak to bylo szczeglowo, a zmiennie.
Grunt ze na poczatku obiecujaco, dziewczyna byla pozytywnie do mnie nastawiona, ale nie wiem czemu, dlugo by rozkminiac, nagle calkowicie zmienila stosunek do mnie,
Warto dodac ze wyjatkowa to osoba, chocby dlatego ze z rodziny wybitnej wiec nastawiona na wybitne osiagniecia.
Odrzucila mnie, a ja sie zalamalem, dlatego to pisze.
Czasem czuje ze moge sie powiesic. Naprawde, nie wiem czy bym byl w stanie to zrobic, ale tak sie czuje, tylko milosci mi potrzeba, kreca sie wokol mnie dziewczyny, niby to proste, a jak raz na kilka lat trafia sie taka dziewczyna to juz nawet napisac do niej nie moge, jestem prawie jak wrog dla niej, zachowuje sie jakby nie istnial i jak ja mam to wytrzymać, nic jej zlego nie zrobilem, po prostu uznala ze teraz nie chce w swoim zyciu milosci.
Ciezko mi sie z tym zyje, fatalnie.
Na płaszczyznie zawodowo-spolecznej dalej odnosze sukcesy, ale ile to potrwa... w koncu ktoregos dnia nie wytrzymam tego bolu uczuciowej samotni.
Mam 28 lat i same milosne niepowedzenia, czy to z mojego powodu czy nie...