Witajcie. Muszę się wyżalić. Przed sylwestrem mój facet, z którym mieszkałam i byłam zaręczona, w trakcie rozmowy stwierdził, że musi przemyśleć nasz związek i żebyśmy dali sobie czas, i poprosił, żebym się wyprowadziła.
Nawet nie wiem, od czego zacząć.
Nawet mnie to nie zaskoczyło, bo przed Wigilią też powiedział, że nie wie, czy ten związek ma sens, a on jest przed 40-tką i chciałby się ustatkować. Nie chciał, żebyśmy spędzili razem święta, co dało mi mocno do myślenia. Po Świętach zapytałam, czy sobie coś przemyślał i usłyszałam to samo. Że mnie kocha i chciałby ze mną być, ale przez te 3 lata nagromadziło się tyle problemów, że on potrzebuje jakiegoś oczyszczenia i chciałby zacząć ze mną od nowa. Że ma problem z zaufaniem mi z powodu jakichśtam (dla mnie mało istotnych) kłótni sprzed 2 lat. Poprosił o czas do namysłu, a gdy wypytywałam, jak widzi ten czas i naciskałam, to stwierdził, że w tym czasie nie jesteśmy razem i że nie wie, ile tego czasu potrzebuje, ale jak ja uznam, że już nie mogę dłużej czekać, to mogę podjąć własną decyzję. Wyglądało mi na to, że on po prostu delikatnie chce się rozstać. Potem pomyślałam, że chce przerwy, żeby w tym czasie spróbować z koleżanką, a jakby mu nie wyszło, to wróci do mnie, więc jeszcze zrobiłam mu awanturę. Ale zgodziłam się, bo sama jesienią chciałam przerwy (co z kolei dla niego okazało się trudne i zaraz po mojej wyprowadzce on zaczął proponować spotkania, co skończyło się moim powrotem), bo też mam wątpliwości co do tego związku, więc uznałam, że wykorzystam ten czas na przemyślenia i być może na umówienie się z kimś innym.
Następnego dnia on pierwszy zaczął rozmowę i powiedział, że pomyśli, co zrobić z koleżanką, żebym nie czuła się przez nią zagrożona, że może spotkamy się we trójkę i zobaczę, że nic ich nie łączy. Zapewnił, że ta przerwa to nie jest wstęp do rozstania, tylko po prostu czas na przemyślenia. Żebym nie zabierała wszystkich moich rzeczy, tylko trochę, tak jak się ostatnio wyprowadziłam jesienią.
No i się wyprowadziłam. Oczywiście wcale nie chce mi się spotykać z nikim innym. Przez pierwsze dwa dni czułam się świetnie. Teraz w weekend czuję się beznadziejnie, zamiast się z kimś spotkać albo gdzieś pojechać, to ja siedzę w domu i rozmyślam o tym związku. Generalnie nie odbieram tego jak rozstanie – zakładam, że on jest na tyle konkretnym człowiekiem, że gdyby chciał się już rozstać, to by powiedział. Ale z drugiej strony w sprawie koleżanki potrafił mnie okłamać, więc nie wierzę mu już tak jak kiedyś. On się nie odzywa.
Rozumiem ideę tej przerwy, bo nasz związek był burzliwy, a dodatkowo od kilku miesięcy się psuł. Raz - że od zawsze kłóciliśmy się o drobiazgi i co prawda szliśmy potem dalej po tych kłótniach, ale mam wrażenie, że te sprawy mogły zostać omówione, a nie „okłócone” i okupione cichymi dniami. Dwa – że nie udało nam się dotąd dogadać w kwestii ślubu i w różnych sprawach finansowych, co aktualnie najbardziej nas dzieli. Od kilku miesięcy on się ode mnie oddalał, ale gdy pytałam, o co chodzi, to twierdził, że wszystko jest ok, tylko ma dużo pracy (a ja zaczęłam podejrzewać, że mnie zdradza). A teraz chyba wychodzi na to, że to oddalenie wzięło się stąd, że nie dogadaliśmy się w kwestii ślubu i finansów i jego to bardzo uwiera. Mnie zresztą też, tylko ja miałam nadzieję, że z czasem uzyskamy jakiś kompromis. On po ślubie chciałby mieć wspólność, ja rozdzielność (zawsze tak chciałam). On twierdzi, że ja nie chcę z nim tworzyć wspólnoty, że rozdzielność zaprzecza idei małżeństwa, on się jakoś obawia, że pieniądze są dla mnie ważniejsze niż on. Ja z kolei przez te ciche dni z jego strony nie mam poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji, bo dla mnie takie ciche dni nie są normą i przy każdych myślałam, że on chce zakończyć związek. Więc oboje nie mamy do siebie zaufania. Do tego dochodzą jakieś niespełnione oczekiwania (brak starania się o siebie, okazywania sobie uczuć) i związane z tym pretensje.
Wychodzi na to, że niezbyt udany ten nasz związek. A gdy się spotkaliśmy i to on o mnie zabiegał, to zakochałam się niemal natychmiast. Nigdy dotąd się tak bardzo nie zakochałam w mężczyźnie i nie miałam takiej pewności co do niego i jego uczuć. Na każdym kroku utwierdzał mnie w przekonaniu, że mu zależy, że myśli o mnie poważnie. Że chce ze mną zamieszkać, wziąć ślub i mieć dzieci. Byłam nim zafascynowana, jego inteligencją, oczytaniem, zainteresowaniami. Myślałam, że to ten jedyny, że stworzymy zgrany team, który kroczy ramię w ramię – i może na początku tak było. Nie wiem, czy to jest ta słynna niezgodność charakterów czy po prostu jesteśmy niedojrzali. Tak naprawdę nie mamy żadnych problemów i nic nas nie dzieli (pochodzenie, religia, poglądy, zainteresowania, poczucie humoru, wykształcenie i poziom zamożności), wydawałoby się, że jesteśmy dla siebie stworzeni, a ciągle się kłócimy.
Czy myślicie, że coś tu jest do uratowania?