Żyjemy w świecie który jest w pewien sposób ułożony. Jako dzieci poznajemy pierwszych przyjaciół do wspólnych zabaw, jako nastolatki pierwsze miłości do chodzenia za rączkę do kina. Często w tym wieku przerabiamy też swój pierwszy raz. Potem idziemy na studia, albo od razu do pracy i uczymy się tam dorosłości. Zakochujemy się wtedy poważniej by przechodzić potem przez poważniejsze tzw. złamane serca. Ale u boku zawsze mamy grupkę znajomych i tą jedną, albo dwie przyjaciółki, które zawsze znajdą dla nas czas, wesprą nas i pozwolą zapomnieć o wszystkich problemach. Tą bratnią duszę która rozumie nas lepiej niż własna matka. A potem poznajemy tego jedynego. Tego który jest dla nas interesujący ze wzajemnością. I jest oczywiście cudownie wolny! Zakładamy więc z nim dom i rodzinę i obserwujemy jak później nasze dzieci i wnuki powielają ten nasz wspaniały model ''właściwego człowieka''. Czujemy że nie jesteśmy już sami na ziemi i cokolwiek złego nam się nie dzieje, mamy dla kogo walczyć i dla kogo żyć.
A przy tych wszystkich wzlotach i upadkach uczymy się chyba najważniejszej rzeczy którą trzeba umieć by móc normalnie funkcjonować w tym zabieganym społeczeństwie - jak żyć z ludźmi. Coś tak pozornie normalnego jak jedzenie widelcem, a jednak tego też trzeba się nauczyć i jeśli to komuś nie było dane, wtedy wszystko jest nie tak...
Ja podobno jako dziecko byłam śmielsza, ale z jakiegoś powodu w szkole nigdy nie byłam lubiana. Przez to nienawidziłam do niej chodzić i przekładało się to też na naukę. W między czasie jednak na mojej drodze pojawiało się parę osób, dziewczyn którym jakoś nie przeszkadzał mój sposób bycia tak jak innym. Znajdowałyśmy wspólny język i wydawałoby się że mogłybyśmy być dla siebie jak siostry. Ale niestety. Zawsze coś sprawiało że te osoby znikały z mojego życia i przynajmniej wtedy nie były to sytuacje zależne od nas. No i kontakt się urywał. Przez to wszystko jako nastolatka dorastałam samotnie. Straciłam całą pewność siebie, nie chodziłam na imprezy, nie miałam pomysłu co twórczego mogłabym robić po szkole. Dodatkowo wydaje mi się że dorastałam dużo wolniej, bo nie problem mi było bawić się z dziewczyną 7 lat młodszą. No ale jak miałam się zachować kiedy moje rówieśniczki miały mnie za nic. Potem zaczęłam wchodzić w znajomości z osobami które z charakteru było zupełnie inne niż ja i nie dogadywałam się z nimi. Mój brak pewności siebie i wspomniany brak umiejętności przebywania z ludźmi sprawił że nie umiałam też dobrze zareagować na zaczepki chłopaków i widząc ich zainteresowanie uciekałam zamiast się nim cieszyć, jak inne dziewczyny.
Dziś trochę się zmieniłam. Jestem śmielsza, trochę bardziej pewna siebie. Ale wiem że nigdy nie będę taka ja inne. Kiedy widzę jak koleżanki z pracy rozmawiają z innymi, jak każdy się przy nich zatrzymuje, zagaduje. Jak są zapraszane na imprezy, jak ze sobą ciągle piszą na telefonie. Ja nie mam pojęcia o czym można tyle rozmawiać? Nie raz też jest tak że staram się integrować, podchodzę do nich wymienimy się uprzejmościami, a potem oni ze sobą gadają a ja nie umiem się włączyć do rozmowy. Mam pustkę w głowie i w końcu odchodzę a ich to w ogóle nie interesuje. Czasami w ogóle mam wrażenie że już nie umiem przebywać z innymi ludźmi. Staram się, próbuję zgadywać, ale wciąż trafiam na nie odpowiednich. Nie łapię z nimi wspólnego języka, albo w ogóle z góry oceniają mnie jako inną, dziwną, gorszą. A jeśli już trafi się ktoś miły i wyrozumiały to nie ma dla mnie czasu. Albo odzywa się raz na ruski rok, w ogóle zrywa kontakt. Mówi że bardzo chętnie spotka się po pracy, a tak na prawdę wcale nie ma ochoty się kontaktować. To ja już sama nie wiem co lepsze - otwarte dokuczania jak za czasów podstawówki. czy udawana sympatia, żeby potem i tak mieć człowieka gdzieś. Bo koniec końców okazuje się że tylko tym różni się dorosły człowiek od dzieciaka.
Więc kiedy po tym wszystkim raz na sto lat udaje mi się z kimś spotkać na mieście, wtedy zaczynam odczuwać dziwny dyskomfort. Kiedy chodzę gdzieś sama, do
czego już przywykłam, słucham sobie muzyki i decyduję gdzie pójść i jaką drogą tam się dostać. A kiedy nagle ktoś jest koło mnie wtedy nie ma muzyki, w jakimś sklepie trzeba zostać dłużej, tam już nie pójdziemy bo za daleko.. Ja chodzę oczywiście na kompromisy i cieszę się tymi krótki chwilami z kimś drugim. Ale czuję się wtedy tak jak królewna zaklęta w żabę. Ni to żaba ni to człowiek. Nie dogadasz się ani z jednymi ani z drugimi. Jesteś jedną nogą tu, drugą tam. Ale to samo z samotnością.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze miłość. Tak jak nie oczekiwałam nigdy wielkiej grupki znajomych, a choć jedną prawdziwą przyjaciółkę. Tak i nie oczekuję księcia z bajki. A kogoś kto będzie dla mnie po prostu wyjątkowy tak jak i ja dla niego. Widzę że mogę podobać się facetom, ale ja jakoś nie potrafiłam nigdy tego odwzajemnić. Na początku przez swoją nieśmiałość, a potem bo po prostu nie czułam tego czegoś do nikogo. A jeśli już się zdarzyło, to akurat ten był już zajęty i nie zainteresowany. Wyczytałam tu na forum o czymś takim jak ''syndrom zakazanego owocu'' i sama nie wiem czy przez to wszystko, że ja zawsze mogłam tylko patrzeć z boku, a nie mieć, bo nic mi się i tak nie udawało. Czy czasem z czymś takim się właśnie nie borykam...
Ostatni rok był zupełnie inny niż do tej pory. Poznałam kogoś, przez internet, kto dawał mi delikatnie do zrozumienia że też jest mną zainteresowany. Choć nigdy wprost tego sobie nie wyjaśniliśmy. Dla mnie też stał się ważny. Rozumieliśmy się jak bratnie dusze. Ale potem się dowiedziałam że ona ma już partnerkę i dopiero co urodziło mu się dziecko. Wiem jak różnią się nasze światy, jak bardzo nikim przy nim jestem i że nigdy nie chciałabym mu rozwalać życia i tej rodziny. Ja nawet myślę o tej dziewczynie. Choć domyślam się że jest inna, że nie ma takich problemów jak ja. I że choć zapewne bardzo go kocha, gdyby nie o, to byłaby równie szczęśliwa z innym. A najgorsze jest to że gdybym go poznała tylko 2 lata wcześniej... Ale jest jak jest i oni obje mają prawo do szczęścia, a ja nie mam prawa im tego niszczyć. Tylko że dzięki niemu, mimo tej odległości, pierwszy raz poczułam się że nie jestem sama. Że dla kogoś takiego mogłabym przełamywać swoje bariery. Chciałabym móc być jakoś częścią jego życia, ale nie mam pojęcia jakby to mogło wyglądać inaczej niż jako partnerka którą już ma. Czy nawet umielibyśmy tak. Więc mam się trzymać z dala od niego? Zapomnieć? O tak ważnej dla mnie osobie?
Przez całe życie czułam odrzucenie, a osoby mi duchowo bliskie mnie opuszczały. Zawsze sobie mówiłam że, patrząc na tych wszystkich nieszczęśliwców ze złamanym sercem, że mogłabym poczuć ten ból, żeby wcześniej choć na chwilę poczuć też to szczęście bliskości które było im dane. No to mam. Ale chyba nie o to chodziło.
Ktoś kiedyś powiedział, że dobrze że nie zdaje sobie sprawy z tego co się wokół mnie dzieje bo popadlabym w ciężką depresje. Ale ja właśnie dokonale zdaje sobie z tego sprawę. Po prostu tak jak szczepionką na a pewne choroby ja będac tyle razy odrzucona juz się chyba na to uodporniłam. Tak już jest i już. To stało się dla mnie bardziej normalne niż sytuacja w której byłabym częścią takiej szczęsliwej kchającej się rodziny. Poprostu wyglada na to ze ja jestem dla sibie najleszym i jedynym przyjacielem. Dobrze sie czuje tylko we wlasnym towarzystwie. Tylko swiat w ktorym jestem pelen milosci, seksualnosci, bliskosci, przyjazni.. Tu sie samemu byc po prostu nie da. Bo czujesz ze cos jest z toba nie tak. Czlowiek musi byc byc po prostu komus potrzebny...
Myślałam że po tym wszystkim choć moja pierwsza.milosc będzie szczęśliwa. Że mi.to wszystko wynagrodzi. A teraz.to już nie wiem czy coś.sie kiedykolwiek zmieni...