Witajcie....
Co mnie skłoniło do napisania....? siedzę i próbuję sobie wmówić, że to nie ze mną jest coś nie tak, że jestem coś warta.... i walczę żeby nie sięgnąć po alkohol..
Z moim partnerem jesteśmy "razem" od 10, choć ostatnio zastanawiam się czy przypadkiem to nie ja jestem tylko obok niego, bo "lepsze znane zło niż nie znane", a on ze mną "bo mi wygodnie"....
Historia jak wiele- młoda dziewczyna 18 lat i facet 20 lat starszy, oczarował mnie, był miły, szarmancki, czułam się piękna, pożądana, miał to samo moje "głupie poczucie humoru".. Lata leciały, ja wpadałam coraz bardziej, coraz bardziej zakochana, odprawiałam każdego chłopaka, który chciał czegoś więcej (z perspektywy czasu- żałuję- miałabym teraz rodzinę, dziecko- czyli to czego najbardziej pragnę). Mój niby mówił że on się nigdy nie ożeni itp jednak ja młoda myślałam naiwnie, że może nie spotkał tej jedynej wartej tego żeby zmienić swoje postanowienie, więc pełna zapału i sił robiłam wszystko by go uszczęśliwiać- byłam na każde zawołanie, spełniałam w miarę możliwości każdą zachciankę, przy chorym siedziałam po nocach, zawalałam w życiu wszystko bo on był najważniejszy.... w końcu usłyszałam że "jestem na granicy podobalności" - wzięłam się za siebie- zrzuciłam 10 kg- kosztowało mnie to niesamowicie wiele, choćby sam fakt że jechałam 3 lata na około max 1100 kcal na dzień + około 10 km codziennie rano biegiem, ale Pan był zadowolony więc nie czułam wyczerpania, a dumę.... z biegiem czasu (po około 7 latach ) zaczęłam już być trochę zmęczona, ale dalej dawałam z siebie wszystko - mimo, że efektu nie było......... stopniowo zaczęły się pojawiać w moją stronę zwroty "ci**a, piz***a, kur**ew"... niby żartem ale.... bolało, bo ja sama nigdy nie umiałabym zwrócić się tak do niego, do osoby którą kochałam i szanowałam.... 3 lata temu musiałam podjąć studia dzienne, trudny kierunek, do tego konieczność pracowania na cały etat, wykończenie przyszło szybciej niż się spodziewałam... ale zawsze starałam się tego nie okazywać "Mojemu", ale każdy jest człowiekiem i czasem to czego nie powiedziałam pokazała moja mimika i mimo że dalej coś robiłam dla niego to on wyrzucał mi "że łaski mu nie robię, jak mam problem to mam spier****, że jakby wiedział to nigdy by nie chciał nic itp itd"..... ja płakałam, błagałam, przepraszałam i wszystko wracało "do normy"........Jestem DDA i skrajnym introwertykiem, więc wyobraźcie sobie jak wszystko, każde działanie w życiu, każdy krok w nieznane jest dla mnie przerażający.... Nigdy nikt nie dał mi prawa do cierpienia- nie miałam tego prawa jako dziecko alkoholika (przestań, przesadzasz inni mają gorzej) i nie miałam tego prawa przy nim.. nie spałam 3 doby, ale to on był zmęczony bo był w pracy po 2 dniach wolnego.....przykłady znów mogłabym mnożyć..... zawsze gotowa by służyć, zawsze gotowa do pomocy, nigdy niczego nie oczekująca bo i tak bym nic nie otrzymała, albo się nasłuchała, że jestem idiotką, że nie umiem sobie z czymś poradzić (obcy proszący o pomoc, nigdy nie usłyszeli niczego złego, zawsze był chętny do pomocy- często nawet moimi rękami, oczywiście bez przyznania że i ja pomogłam..)
Jak już wspomniałam musiałam studiować, pracować i nie byłam w stanie "tak dbać o siebie"... przytyłam i się zaczęło.. szpilki dotyczące mojego wyglądu, cellulitu, rozstępów... choć dodam że nawet teraz nie jestem gruba bo ważę 65 kg dla wzrostu 169..... ale nie jest to te 50 kg.... im więcej przytyków, złośliwości, wypominania każdego jedzenia włożonego do ust, do tego oczywiście epitety... częstsze niż używanie mojego imienia.... Jestem wyczerpana fizycznie, ale do tego psychicznie... nie potrafię "olać tego".... najgorsze to że alkohol daje mi "chwilowe" ukojenie.. ta puszka, daje moment "luzu psychicznego", krótki bo krótki ale zawsze... boje się tego i walczę... ciągle walczę- z dołem psychicznym, że przecież on tylko tak żartuje, z dołem fizycznym... zobaczyłam jego dwie twarze... potrafił mi naubliżać patrząc na mnie spod przymrużonych oczu (tak- szyderczo, kpiąco, z wyższością... nienawiścią?), a po sekundzie wyskoczyć z samochodu przywitać się ze znajomym pełen radości i uśmiechu.... ostatnimi czasy przestałam się odzywać w towarzystwie przy nim, na zadane mi wprost pytania odpowiadam wymijająco, kończę temat.. bo kilka razy potem jak tylko znajomi odeszli usłyszałam że nie potrafię się zachować, że k** nie wiem kiedy co można powiedzieć, że jestem idiotką .... moje resztki pewności siebie odpłynęły... Zapytałam ostatnio że dziwnym trafem przy obcych się tak do mnie nie odnosi.... usłyszałam że oczywiście, bo trzeba wiedzieć kiedy się zachować.....
coś pękło we mnie w naszą 10 rocznicę, uznałam że to wystarczająco dużo czasu żeby wiedzieć czego się chce.... zwłaszcza ze nałożyło się na to jeszcze parę innych spraw, dających mi sporo do myślenia. Przykładem może być ślub i ciąża mojej jedynej przyjaciółki (że została ona, mogę zawdzięczać resztkom swojego rozumu i tego że nie urwałam tej znajomości jak wszystkich innych- bo nie miałam dla nikogo czasu bo najważniejsze było zawsze być na jego zawołanie). Wiecie, na całym świecie ludzie biorą śluby, mają dzieci, ale gdy nie dotyczy to nas bezpośrednio to nie ma to takiego znaczenia, ale gdy widzisz szczęście najbliższej osoby.... wszystko się zmienia.. a moim jedynym pragnieniem jest mieć szczęśliwą rodzinę, dziecko.... i najgorsze dla mnie że już dawno do tego byłam dojrzała.... lata lecą a ja tego dalej nie mam....
Zadałam mu 3 pytania: czy spędzi ze mną przyszłość, zamieszka i założy rodzinę.. odparł NIE... zbierając resztki godności powiedziałam że muszę w takim razie wyjść i nigdy nie wrócić.. zdziwienie jego było ogromne, poprosił o miesiąc. Nic się nie zmieniło... zaskakujące nie? zapytałam jeszcze raz... odparł to samo. wyszłam. Opisy tego jakim wrakiem się czułam bez niego sobie daruje, każda pewnie domyśla się... spotkaliśmy się po jakimś tygodniu i pogadaliśmy chwilę.. powiedział że jak stawiam sprawę na ostrzu noża to on nie może się ugiąć i jak chcę końca to on nie będzie błagał o powrót. Odparłam że musiałam postawić sprawę na ostrzu noża bo jak setki razy próbowałam rozmawiać to mnie zbywał, traktował jak idiotkę z westchnieniami w stylu "zaś kurde zaczyna tą samą sieczkę".... Jestem kobietą która wie że facet się nie domyśli. Żaden, nigdy. Zawsze mówiłam wszystko wprost- co czuję, czego oczekuję... Setki razy próbowałam rozmawiać o przyszłości- zawsze mnie zbywał...
dziś poprosił żebym po niego przyjechała bo trochę mieli wypić z kolegami, byłam pod telefonem gotowa przyjechać od razu, nastawiona na to że mogę nawet cały dzień czekać, bez najmniejszego problemu i wytykania mu czegokolwiek. I tak się stało, jak zadzwonił to przyjechałam, czekał pod sklepem. Podjechałam i powiedziałam żeby wsiadał bo robiłam obiad i się od tego oderwałam więc zależało mi żeby odstawić go i wracać do domu. A on dał mi pieniądze i chciał coś ze sklepu, skrzywiłam się trochę i zapytałam czemu sam sobie nie kupić skoro czekał przecież na mnie- dodam że powiedziałam to spokojnie, może z lekkim grymasem na twarzy bo w końcu jestem CZŁOWIEKIEM TYLKO (zawsze gonił mnie po wszystko, bo jemu się nie chciało, mimo że wielokrotnie ja miałam nie po drodze, musiałam specjalnie jechać itp). ale wzięłam pieniądze i poszłam, jak wrociłam rozpętało się piekło - że jak ku*** mam problem to nic by nie chciał, nie piłby gdyby się tego spodziewał, dodał " no ale tak to jest jak się zadaje z kimś niezrównoważonym psychicznie", że sam sobie wróci, że mam spier***** i mamrotał pod nosem "su**a pier***a"... zostałam wryta... pobiegłam za nim próbując wyjaśnić o co chodzi - okazało się ze był bardziej pijany niż wyglądał i nie chciał tak wchodzić do sklepu- to ja na to że trzeba było mi dokładnie to powiedzieć jak zapytałam czemu sam sobie nie poszedł.... dodam że dowiedziałam się tego między jednym a drugim epitetem który leciał w moją stronę..... mimo to nie chciałam go puścić w takim stanie pieszo do domu i powiedziałam że ma wsiadać, a potem gwarantuję że mnie więcej nie zobaczy. Próbowałam jeszcze coś wyjaśniać ale nic nie docierało.... cały czas teksty w stylu - tak się zawieść na mnie, nigdy by nie przypuszczał że tak się zachowam, jednocześnie że mam się od***lić, że nie chce mnie widzieć itp .... nie wytrzymałam i zapytałam czy tylko na tyle zasługuję? na te epitety? czy on mnie aż tak nie nawidzi? odparł że tak... gadanie po pijaku....? może ... ale zostaje w głębi.... wiem wiem.. próbuję usprawiedliwiać.... nawyk.... Boli jednak to że ktoś kogo tak bardzo kochałam, kto był dla mnie całym światem, dla którego byłam gotowa poświęcić wszystko może mnie tak traktować.... ? Jak można tak mówić do kogoś kto jest ważny dla nas....? Zawsze czekałam gotowa pod telefonem, nigdy go nie zawiodłam, robiłam wszystko choć nie raz nie miałam na to ochoty...
Wyłączyłam telefon, choć wątpię, żeby sie odezwał.. przecież to on teraz jest tym biednym, poszkodowanym i pokrzywdzonym........ rozum mówi, że może to okazja do odejścia, ale serce....... walczę z wyczerpaniem psychicznym, fizycznym... potrafiłam znieść wszystko dopóki miałam kogoś kogo kocham, ale kiedy ta osoba zaczyna ranić jestem bezradna jak dziecko.... a jest on jedyna osobą która może mnie zranić.... bo perfekcyjnie potrafię ukrywać swoje uczucia, emocje- właśnie ze strachu przed zranieniem i nauczyłam się tego już jako małe dziecko... nie dopuścisz nikogo do siebie- nikt Cię nie zrani... on był jedynym którego dopuściłam do siebie....
nie wiem czy ktokolwiek przeczyta, ale zawsze trochę łatwiej gdy "przeleje się myśli na papier"....
dziękuję...