Hej, na wstepie przepraszam za brak polskich znakow, ale moja klawiatura nie ma takiej opcji.. Po drugie to moj pierwszy post na jakimkolwiek forum w zyciu wiec postaram sie strescic, a jednoczesnie naswietlic co mi lezy na watrobie w nadziei, ze moze ktos przechodzil przez podobny kryzys/stan w zyciu i bedzie tak mily, ze cos doradzi lub podzieli sie swoimi spostrzezeniami.
Moj problem moge sprowadzic to tytulu tego postu, czyli frustracji zyciem, co samo w sobie brzmi okropnie i wpedza mnie juz na starcie w wyrzuty sumienia, bo obiektywnie patrzac naprawde nie mam zlego tego zycia i czasem nie rozumiem dlaczego chcialabym je zmienic. Otoz... Jestem z Warszawy, skoczylam tu na Uniwersytecie dwa kierunki studiow, do tej pory pracowalam w roznych miejscach, ale szalu nie bylo, teraz zaczynam nowy etap pod tym katem w branzy ktora zawsze mnie pociagala, wiec to wieki plus i promyk nadziei. Poza tym mam pasje, ktora praktykuje na co dzien, znam jezyki (studia byly jezykowe), uwielbiam podrozowac i troche tej Europy zwiedzialam (swiata mniej, ale licze ze wszytsko przede mna;)), mam jakis tam znajomych, chociaz nie jestem w tej kwestii usatysfakcjonowana.. Rodzina malutka, ale za to mamy bardzo bliske relacje, mam tez kilka przyjaciolek. Nieskromnie powiem, ze do najbrzydszych nienaleze, wiec zainteresowanie facetow tez jest - jednak co mi z tego, skoro ciagle jestem sama bo nikt mi nie pasuje! Zdrowie czasem lepsze czasem gorsze, ale ludzie nieraz maja naprawde przerabane wiec staram sie patrzec na szklanke do polowy pelna:) I co... I tak prawie codziennie czuje ta okropna gule w gardle, to poczucie ze sie dusze, ze nic mnie nie cieszy, ze chcialabym sie wyrwac, wyjechac gdzies na drugi koniec swiata i ulozyc sobie zycie od nowa. Zle sie czuje w Polsce, w polskiej mentalnosci, w braku luzu i usmiechu na ulicy, chcialabym poznac kogos kompletnie innego od reszty, tryskajacego charyzma i energia, kto mnie porwie i w koncu bedzie kompanem do tych wszystkich szalonych rzeczy ktore mi sie marza. Ale wydaje sie to byc mission impossible...
Od zawsze ciagnelo mnie do USA, bardzo podoba mi sie ich styl zycia i prowadzenia social life, luz, usmiech i energia, nawet jesli nie sa zbyt szczere. Energia otoczenia i innych bardzo na mnie wplywa, a gdy otaczaja mnie naburmuszone kolezanki w pracy, nudziarze i pesymisci to od razu mi sie wszystkiego odechciewa, mam wrazenie ze Polska podcina mi skrzydla! Chcialabym miec paczke usmiechnietych przyjaciol, pewnych siebie, rozrywkowych (nie mowie tu o upijaniu sie..), z ktorymi mozna cos spontanicznie pokombinowac w weekend. Tymczasem moim znajomym albo sie nic nie chce, albo nie maja kasy, albo maja swoje plany (czytaj siedzenie przed TV z misiaczkiem albo obiad u tesciow) - zawsze to ja jestem strona inicujaca i organizujaca (chodzmy tu, pojedzmy tam, zrobmy cos fajnego), nikt oczywiscie tego nie docenia i mam wrazenie ze gdybym przestala sie starac to wszyscy by w ogole odpadli. Ludziom nie zalezy, wszystko ciezko i ta mentalnosc "PO CO" doprowadza mnie do szalu!
W sprawach zwiazku to samo, bylam kilka razy w zwiazku z obcokrajowcami i inna bajka, ale niestety zawsze rozbilo sie o odleglosc, lub inne niedopasowanie. Teraz staram sie znalezc Polaka i zmienic swoje nastawienie, no ale nie moge, po prostu nie moge! Kazdy facet ktorego spotykam ma cos co mnie od razu zraza, zwykle jest to brak pewnosci siebie, energii, meskosci i spontanicznosci, w ostatnich miesiacach poznalam wielu swietnych gosci, ale niestety tylko na kolegow! Kazdemu dalam szanse, nie moge powiedziec ze nie, ale przeciez nie zmusze sie do czegos na sile. Zazdroszcze kobietom ktorym wstarczy dobry, porzadny partner, ja potrzebuje motylkow w brzuchu, porywow serca i emocji! A juz od dawna nikt we mnie tego nie jest w stanie obudzic, niezaleznie czy przystojny czy nie, czy sympatyczny itp. Boje sie, ze zostane sama na zawsze jesli tego nie zmienie, bo domyslam sie ze problem jest we mnie, tylko nie wiem gdzie... I ze juz nigdy nie poczuje tego oszalamiajacego zakochania jak za pierwszym razem.
To wszystko mnie okropnie zniecheca, mimo ze obiektywnie mam fajne zycie, prace, pasje bez ktorej chyba bym zle skonczyla... i cale zycie przed soba, obawiam sie ze jak czegos nie zmienie to oszaleje. Bardzo chcialabym dostac prace za granica i poczuc ten powiew zycia o ktorym podswiadomie marze, obracac sie wsrod ludzi ktorzy beda mnie napedzac, a nie hamowac, ale z roznych przyczyn chwilowo nie moge spakowac walizki i rzucic wszystkiego w kat.
Czy ktos mial/ma podobnie? Jak sobie z takim stanem radziliscie? Jak na nowo docenic to co sie ma? Ja chyba mam strasznie wyidealizowany obraz w glowie tego zycia ktore chce prowadzic i ciezko bedzie mi samej do tego doskoczyc:(