Jestem z moim chłopakiem od dwóch lat, znamy się od czasów szkoły, w tej chwili mamy 22 lata. Niebawem zamierzamy wspólnie zamieszkać w miejscu, w którym ja obecnie studiuję.
On jest moim największym przyjacielem, zna mnie od podszewki jak i wszystkie ważne sytuacje rodzinne i życiowe, wyleczył mnie ze wszystkich moich ''osobowościowych'' zahamowań, nauczył mnie szczerze kochać. Jest samodzielny, utrzymuje się sam, nie bierze żadnych pieniędzy od rodziny, jest ambitny, pracowity, bystry, inteligentny, ma swoją pasję i swój styl. Brzmi tak, że nic tylko piać z zachwytu. Innego jednak zdania jest moja mama. Długi czas uważała, że to przecież tylko kumpel, przyjaciel ewentualnie, ale nie kandydat na partnera, teraz kiedy nasz związek się umocnił, a ja jestem zdecydować zacząć z nim życie - pojawiają się coraz bardziej strome schody. Mama jest kompletnie przeciwna, uważa, że będę żałować za kilka lat, że wiąże się z kimś, kto nie idzie na studia, kto ma mglistą drogę kariery, bo to nie wróży dobrych zarobków. Wedle jej standardów powinnam poznać księcia z bajki, najlepiej nonszalancko eleganckiego, z ''dobrego domu'': prawnika, lekarza, biznesmena, artystę miliardera, przedsiębiorce i tak dalej i tak dalej. Czyli kogoś, kto już w tej chwili stoi pewnie na nogach. Oprócz tego odchodzi kwestia wychowania, ponieważ miałam bardzo wykształconych dziadków i dom nasz raczej można określić intelektualnym środowiskiem niż robotniczym, być może stąd też ta chęć ulokowania mnie w pewnych kręgach. Martwi się, że za dwa lata, kiedy będę musiała utrzymywać się kompletnie sama, nie będę mogła liczyć na ewentualne wsparcie finansowe ze strony partnera, ale tak naprawdę nie ma ku temu realnych przesłanek, oprócz tego, że nigdy nie zostanie lekarzem...
Myślę, że ta nagonka ze strony mamy wynika też z tego, że wychowywała mnie samotnie, ciągle toczyła batalie o pieniądze z moim tatą (obecnie mamy świetnie relacje), cały ciężar wychowania niosła na swoich plecach, zdobyła wyższe wykształcenie ale i tak było jej trudno w pojedynkę, dlatego też argumentuje swoją postawę tym, że chce abym ja miała lepiej.
A ja stoję w potrzasku, bo z jednej strony to w końcu matka, która chciałaby mi nieba przychylić i która przeżyła kawał życia z nielekkim bagażem. Czuję się raz jak zbuntowana nastolatka, która przyprowadza chłopaka z irokezem i łańcuchem na szyi, na rodzinny obiad, a raz jak dorosła kobieta, która kocha i szanuje swojego partnera. Serce i głowa mówią mi, że on sobie poradzi, że przecież w tej chwili młodzi ludzie żyją niekonwencjonalnie i istnieje wiele dróg do dobrego zarobku i próbuję to w ten sposób tłumaczyć mamie, ale to chyba bariera nie do przeskoczenia. W efekcie zastanawiam się, czy ja się tylko tłumaczę i usiłuję tę sytuację załagodzić, czy faktycznie w to wierzę. Obłęd.
W całej tej fali mojego zaufania, miłości i pozytywnego nastawienia przewija się ta zimna kalkulacja, rodzą się wątpliwości - czy jednak powinnam posłuchać mamy, a może faktycznie robię błąd, ale przecież nie rezygnuje się z żywego uczucia dla jakiejś wizji wygodnego życia. On jest w zasadzie jedną cząstką z trzech najważniejszych w moim życiu, uzupełniamy się i potrafimy motywować w swoich indywidualnych działaniach. Teraz otwiera się powoli nowy rozdział wspólnego życia w jednym miejscu, a ono dotąd istniało tylko okresowo, w nowych okolicznościach, w mieście wielu możliwości, a to sprawi, że na pewno ewoluujemy jako ludzie i jako para.
Ze strony mamy pragnę chyba najbardziej akceptacji, świadomości, że nie jest wrogo nastawiona, chociaż kilku procent chęci z jej strony do pomyślenia o tej sytuacji nieco cieplej. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko, mamy przyjacielskie relacje, dlatego to dla mnie bardzo istotne.
Nie wiem czy cokolwiek w tym układzie by ją zadowoliło - uspokoiło, może wyciąg z banku na 10 000 zł.
Życia przecież nie da się wykreślić równo, jak cyrklem