Moje małżeństwo właśnie chyba przechodzi do historii. Proszę, pomóżcie mi spojrzeć na to trzeźwym okiem, bo sama już nie daję rady.
Jesteśmy razem 10 lat, oboje tuż przez 30-ką. Rok temu mąż mi się oświadczył, 5 miesięcy temu wzięliśmy ślub. Nie mamy dzieci, od 9 lat mieszkamy razem. W chwili obecnej stoję przed decyzją o rozwodzie, uważam, że ten ślub był niepotrzebny i tak naprawdę powinniśmy byli się rozstać kilka lat temu. Kilkanaście dni temu przedyskutowaliśmy opcję rozwodu, doszliśmy do wniosku, że zanim złożymy papiery, spróbujemy terapii dla par. Po drugim spotkaniu terapeuta powiedział, że na jego oko ten związek od dłuższego czasu psuł się, był reanimowany i tak w kółko, i wskazał, że jego zdaniem obecnie nie ma pola do prowadzenia terapii par, a każde z nas powinno iść do psychologa indywidualnie. Obecnie myślimy co dalej, jeśli mam być szczera to w głębi duszy nie chcę tej terapii, ale chyba nie potrafię spojrzeć w oczy prawdzie, że to koniec.
Nie wiem nawet od czego zacząć. Czuję się po prostu od dłuższego czasu nieszczęśliwa w tym związku. Mój mąż komentuje i krytykuje w zasadzie wszystko co robię, do tego stopnia, że jakiś czas temu jak kolejny raz pouczał mnie przy jakichś bzdurach ukułam sobie ironiczne powiedzenie "czekaj, jak to szło z tym oddychaniem? wdech-wydech, tak?", żeby mu zasygnalizowac, że przesadza. Nie docenia żadnych osiągnięć, nigdy nie usłyszałam od niego np. że jest ze mnie dumny. Skupia się na własnych potrzebach, moje w zasadzie ignorując, ma podwójne standardy dla siebie i dla mnie. Wpędza mnie w poczucie bycia gorszą, głupszą, brzydką. Tytułem przykładów:
- nie umiem prawidłowo załadować zmywarki, źle prowadzę samochód, nie tak jak trzeba wyprowadzam psa, za mało kasy wynegocjowałam podczas rozmowy o pracę, źle koszę trawę;
- za rzadko gotuję, piorę, zmywam - mąż faktycznie te rzeczy robi częściej niż ja, wynika to głównie z tego, że wcześniej wraca z pracy i jak ja docieram do domu to już jest "ogarnięte". Jednocześnie nie widzi, że tylko ja robię rzeczy typu zmiana pościeli, mycie okien, wycieranie kurzu, sprzątanie łazienki, wcieranie blatów kuchennych, tylko ja pamiętam o zamówieniu karmy dla psa, o szczepieniach itd.
- twierdzi, że gdybym naprawdę chciała to znalazłabym lepiej płatną i "lepsza" (wg niego) pracę, denerwuje się kiedy muszę sporadycznie popracować popołudniu - w takich sytuacjach oprócz tego, że i tak się wkurzam, że muszę poświęcać prywatny czas na pracę, to jeszcze muszę się jemu tłumaczyć i mam poczucie winy,
- oczekuje, że będę z nim spędzać praktycznie cały wolny czas, wywiera na mnie presję tego rodzaju, że kiedy on chce coś zjeść/wypić, a ja nie mam na to ochoty, to on już też tego nie chce;
- praktycznie nie słyszę od niego komplementów, za to dość regularnie: masz pryszcza na twarzy, mogłabyś mieć mniejsze/większe (raz tak, raz tak) piersi, pośladki, zaniedbałaś się, za słabo się malujesz, nosisz brzydkie ubrania;
- kiedy miałam "gorętsze" okresy w czasie studiów czy dalszej nauki, nie mogłam na niego liczyć, wręcz za każdym razem były awantury że poświęcam uwagę nauce a nie jemu i domowi;
- fochy - większość moich niesubordynacji była karana mniejszym albo większym fochem + mój mąż potrafił zafundować mi np. trzy ciche dni, bo się źle czuł, a kiedy grzecznie zapytałam o co chodzi, to poczuł się zaatakowany więc sie obraził;
- traktuje mnie z góry, bywa chamski i niegrzeczny;
- zmieniły się ostatnio jego przyzwyczajenia, zainteresowania - z otwartego, dość wesołego i imprezowego faceta stał się znudzonym mrukiem, interesuje go działka, filmiki na youtube i komputer.
Od 3 lat praktycznie nie śpimy w jednym łóżku - on zasypia na kanapie. Przez pierwszy rok prosiłam, żeby spał ze mną, później przestałam. Seks jest rzadko i prawdę mówiąc od zawsze był kiepski. Ja bardzo lubię seks, mogłabym się kochać od 6 do 22 codziennie i w każdym miejscu, kręcą mnie różne rzeczy. Mój mąż ma największą ochotę o 1-2 w nocy, kiedy ja już dawno śpię - przychodzi, wkłada mi rękę między nogi, zero gry wstępnej, często pięć minut i po sprawie. Z tego względu mąż uważa, że jestem kłodą, choć (nie tylko) moim zdaniem nie jest to prawda. Od jakiegoś czasu on mnie nudzi, śmieszą mnie jego niektóre zachowania, przestałam go podziwiać. Nie odpowiada mi jego tryb życia, nie interesuje mnie co u niego. Przez 10 lat byłam mu bezwzględnie wierna, a ostatnio pod wpływem alkoholu - pierwszy raz w życiu - kleiłam się do kolegi. Dla mnie to jest czytelny znak, że coś w mojej głowie się zmieniło.
Od kilku miesięcy uciekam od niego, staram się jak najrzadziej być w domu. Zdarzały się weekendy i wieczory, kiedy po prostu jeździłam bez celu po mieście, byle nie być w domu. Przestałam go lubić, chyba przestałam go kochać - nie myślę o nim, nie czuję kompletnie nic kiedy mnie przytula. Kiedyś prawie wszystko robiłam z myslą o nim albo dla niego. Idąc na zakupy zwykle wracałam z czymś dla niego. Kupowałam mu ulubione przysmaki. Wkładałam karteczki do portfela. Wysyłałam sprośne zdjęcia. Teraz nie chcę tego robić i w zasadzie w ogóle o nim nie myslę. Marzę o tym, żeby wynająć sobie kawalerkę i mieć w końcu święty spokój, ale cały czas boję się, że będę tego żałować, nie umiem wyobrazić sobie życia samej.
Jeśli chodzi o jego zalety: bez nałogów (pali i pije z umiarem), pracowity, raczej zaradny, majsterkowicz, który wszystko w domu zrobi sam, nie ma problemu z dzieleniem się domowymi obowiązkami, troszczy się o mnie w tym sensie, że jak zasnę na kanapie to przykryje kocem, jak wychodzę na imprezę bez niego to albo po mnie przyjedzie albo upewni się, że bezpiecznie wrócę do domu, nigdy dotąd poważniej nie zawiódł mojego zaufania.
Poradźcie - walczyć czy odłączyć w końcu respirator?