Nie chcę nikogo pouczać ani zarzucać zaniedbań ale przeważnie sprawdza się, że większość problemów bierze się z zaniechania rodziców i wiary w cuda. To nawet nie mój wymysł. Usłyszałem to od pedagogów z przedszkola mojego starszego, a było to przedszkole specjalne. Jak mi powiedzieli większość rodziców woli udawać, że nic się z dzieckiem nie dzieje, że wystarczy tylko to i tamto i dziecko wyjdzie na prostą. Potem okazuje się, że nie wychodzi, zmarnowali rok, dwa lata i zdesperowani znów przychodzą z dzieckiem, żeby uczynić cuda.
Mój starszy poszedł do przedszkola publicznego i nie minęło pół roku jak dyrekcja poprosiła żeby go sobie zabrać w pi..... Bo dziecko się nie integruje, siedzi samo w kącie i zajmuje się swoimi sprawami, oczywisty problem dla pań przedszkolanek. Umówiliśmy się do wielkiej pani profesor. Półtorej godziny czekania na korytarzu, w końcu wchodzimy. Po pięciu minutach pani profesor wzburzona wydała z siebie szereg szokujących diagnoz, a za nim skierowań itp., bo dziecko śmiało kręcić się po całym jej gabinecie i wszędzie zaglądać. Zrozpaczeni rozpytaliśmy rodzinę i wskazano nam inną starszą lekarkę, niestety zwykłą magister. Ta miła starsza pani słysząc naszą relację z ostatniej wizyty zdrowo się pośmiała - a bo Zosia, to więcej uwagi przykłada do swojej kariery naukowej i tytułów, a tu trzeba po prostu ileś tysięcy godzin z dziećmi spędzić na oddziale ha, ha, ha... Miła, starsza pani doktor powiedziała, że niestety nie da nam diagnozy w 5 minut, a ni w godzinę, za miesiąc. Prędzej za rok. Mamy przyjeżdżać do niej co kwartał żeby mogła przebadać dziecko i sprawdzać co się zmienia. Powiedziała żeby szczególnie olewać tzw. lekarzy rodzinnych, bo to nie tyle nawet głąby, nawet lekarz specjalista, który nie przebadał własnymi rękami paru setek pacjentów nie jest w stanie wychwycić pewnych drobiazgów. Pani doktor walnęła receptę na farmakologię i powiedziała żebyśmy sobie uświadomili, że dziecko będzie tą chemię łykać przez najbliższych kilkanaście lat. Korzystając z rodzinnych koneksji w trybie natychmiastowym załatwiliśmy dziecku przedszkole specjalne. Oprócz tego woziliśmy na dodatkowe zajęcia do specjalistycznej poradni. Większość rodziców nie ma na to szans. Do przedszkoli specjalnych są wielkie kolejki. Do takich poradni ludzie dojeżdżają po 100 km, bo w małych miejscowościach takich nie ma. W przedszkolu syn dostał opiekę odpowiednich fachowców. Kiedy zbliżał się czas pójścia do szkoły w przedszkolu zrobiono z nami naradę co dalej robić. Syn jest intelektualnie do szkoły gotowy, emocjonalnie zostawilibyśmy go jeszcze na rok pod naszą opieką ale decyzja należy do was. Zostaje jeszcze rok z wami odpowiedzieliśmy w zasadzie od razu. Po roku temat wrócił, bo do jakiej szkoły ma iść. Przedszkole namawia na zaprzyjaźnioną szkołę specjalną, gdzie chcą puścić całą jego klasę. W sumie nie widzimy przeszkód, bo już wiemy, że w tego rodzaju placówkach dziecko z różnymi dysfunkcjami nie mówiąc już o upośledzeniach dostaje opiekę specjalistów o jakiej w zwykłej szkole można sobie tylko pomarzyć. W poradni znajomi rodzice słysząc, że wybieramy się na dni otwarte mówią jednak - idźcie tam w normalny dzień, na przerwę na przykład. Dowiedzieliśmy się o co chodzi, szkoła prowadzi pewien autorski program, dość kontrowersyjny ale to jeszcze nas nie zniechęciło. Zdecydowało, że na koniec dnia otwartego pani dyrektor powiedziała parę zdań za dużo - "proszę państwa jak widzicie mamy świetną bazę i zrobimy wszystko co się da ale nie ma co się oszukiwać, wasze dzieci skończą przy robieniu mioteł, zmywaniu garów itp.". Może nie do końca precyzyjnie cytuję ale ducha wypowiedzi oddałem
To po jakiego ch.… to całe zawijanie jak pani dyrektor od razu określa horyzont możliwości mojego dziecka?! Nie to, że ja będę załamany jeśli tak się to skończy ale ja nie mogę mu nawet nie poprzeczki tylko grubego muru ustawiać. Znaleźliśmy prywatną szkołę, która specjalizuje się w dzieciach z dysfunkcjami i upośledzeniami. Syn jest już w niej siódmy rok. Do tego roku poza tym wciąż regularnie jeździł na zajęcia dodatkowe do tej samej poradni od 10 lat. Sam uznał, że biorąc pod uwagę nowe, niewygodne terminy już mu te wizyty niedużo dają.
Co mu dały lata pracy w przedszkolu i poradni? Świadomą kontrolę swoich emocji. Starszy miał (i ma) problem z nadpobudliwością, nadekspresją szczególnie negatywnych emocji. jak mi mówili pedagodzy w przedszkolu dzieci go jednocześnie uwielbiają i się go boją. Kiedy jest spokojny jest najlepszym przyjacielem i opiekunem. Kiedy się wkurzy latają krzesełka
Do tego charakterologiczna żądza dominacji
Zawsze, wszędzie i w każdym środowisku próbuje przejąć kontrolę nad wszystkimi i wszystkich sobie podporządkować. Dwa lata temu jego nowa nauczycielka poprosiła mnie o rozmowę z powodu jego wybryku na lekcji. Opisała go w jego dzienniczku, dała mi do przeczytania zanim przyjdzie do mnie. Czytając popłakałem się ze śmiechu. Drugi raz omal się nie popłakałem ze śmiechu kiedy pani nauczycielka zaczęła od czegoś w rodzaju - wiem pan, ja odnoszę wrażenie, że on próbuje ciągle przejąć kontrolę w klasie nade mną. O matko! Pół roku potrzebowałaś żeby do tego dojść?! Jest zagrożeniem dla słabych pedagogicznie nauczycieli, bo nie uznaje ich autorytetu. Trzeba go złamać i sobie podporządkować. Wtedy przechodzi nad tym do porządku dziennego, uznaje prawo nauczyciela do bycia na pierwszym miejscu w klasie. Ustala wtedy hierarchę: nauczyciel, on, reszta klasy. Co nie znaczy, że staje się ślepym narzędziem w ręku nauczyciela
Nie, on się mianuje rodzajem zwornika między nauczycielem i resztą klasy. Kiedy trzeba dyscyplinuje klasę żeby słuchała się nauczyciela. Kiedy uznaje, że nauczyciel krzywdzi klasę występuje w jej obronie i bezlitośnie krytykuje nauczyciela
Pięć klas miał z zachowania zaledwie poprawne z obowiązkowym ustnym komentarzem, że to za uszy wyciągane. Dwa lata temu sam uznał, że wystarczy i teraz już drugi rok ma ocenę dobrą z zachowania. Aczkolwiek na ostatniej wywiadówce jego wychowawca jak zwykle powtórzył:
- żeby baczniej się rozglądał klnąc na szkolnym korytarzu czy w pobliżu nie ma jakiegoś nauczyciela,
- żeby się hamował w dyskusjach z nauczycielami na lekcjach.
Dwa tygodnie później sam go wyrzucił z lekcji matematyki. Otóż miał się odbyć sprawdzian i mój synek zgłosił protest, że zadania, które im pan dał wykraczają poza zakres jaki wcześniej w ramach tego sprawdzianu zapowiadał. Wdał się w dyskusję z nauczycielem i ten go w końcu wyrzucił za drzwi. Żona przywiozła go ze szkoły i staje w jego obronie. Ja mówię - o co cię prosił wychowawca? Żebyś nie dyskutował z nauczycielami. Dyskutowałeś? Wyleciałeś. Koniec rozmowy. Niestety wyrzucenie za drzwi nie było zbyt pedagogiczne. Klasa napisała sprawdzian, a synek napisał go dzień później mając jeden dzień więcej do nauki, szczególnie w zakresie, którego pan nauczyciel nie zapowiadał...
To co napisałem o chęci dominacji dotyczy oczywiście również domu. W toku codziennych doświadczeń synek wypracował sobie mniej więcej taką (jego) hierarchię obowiązującą w domu:
1. ojciec - głowa rodziny (znaczy ja).
2. synek starszy - prawa ręka ojca.
3. synek młodszy - prawa ręka synka starszego.
4. matka.
Matka czasem wymiennie z synkiem młodszym wskakuje na pudło. Na drugie miejsce nie ma szans głównie ze względu na swoje własne życzenie.
Oczywiście synek nie byłby sobą gdyby od czasu do czasu nie próbował wskoczyć na pierwsze miejsce ale piłka jest krótka... Natomiast świetnie się wywiązuje z roli prawej ręki. Mówię - synek poodkurzałbyś i on bierze odkurzacz i to robi. Dyscyplinuje młodszego ale też opiekuje się nim. Można ich zostawić samych w domu i nie strach. Zapisywaliśmy go na wiele różnych form aktywności ale nie przypadły mu raczej do gustu. 10 lat za to chodzi na basen i przyjemnie popatrzeć jak pływa. Uwielbiał wszelkiego rodzaju klocki, teraz już mu się trochę znudziły ale od niechcenia potrafi błysnąć przejawem świetnej pamięci fotograficznej i wyobraźni przestrzennej (to po ojcu). Właśnie parę dni temu po pewnym opeerze chcąc się ewidentnie podlizać wysłał mi na telefon świetną rzecz swojego autorstwa. No ale jak sam mówi przyszłość wiąże z byciem youtuberem i graniu 