Temat brzmi trochę jak oksymoron i tu na forum, gdzie ludzie mają naprawdę ciężkie problemy, aż głupio mi o tym pisać. Ale do rzeczy.
Mam naprawdę dobre życie. Codziennie zasypiam z myślą, jak jestem wdzięczna za wszystko co mam. Po latach perypetii, będąc po rozwodzie i z dzieckiem, poznałam kogoś naprawdę wartościowego, jesteśmy razem od ponad półtora roku. Partner ma cechy, o jakich marzyłam, świetnie się dogadujemy, jesteśmy dla siebie oparciem, od pół roku mieszkamy razem. Partner jest bardzo rodzinny, ceni wolny czas, ma dobrą pracę, która umożliwia mu angażowanie się w sprawy domowe - remonty, naprawy, wspólne wyjścia, wyjazdy, mnóstwo wspólnych działań. W ciągu pól roku wyremontowaliśmy dom, pomógł mi także remontować lokal pod moja działalnośc; przeniosłam sie do niego z innego miasta, zaczynając tu wszystko od zera. Córka się świetnie tu zaklimatyzowała, bardzo zaprzyjażniła z koleżankami w nowej szkole, lubi też ogromnie mojego partnera, dla niego czas spędzony rodzinnie i aktywnie z dziećmi to priorytet. Niesamowicie się z tego cieszę. W pewnym momencie życia tym, czego pragnełam najbardziej była rodzinnośc. Wyobrażałam sobie, że poznam kogos takiego spójnego z moim pragnieniem, widziałam w wyobrażni jak aktywnie spędzamy czas razem, że jemy wspólne posiłki, że nas cieszy takie zwykłe, domowe życie, chciałam poczuć się szczęsliwa, bezpieczna i kochana. Na 100 % tak własnie jest. Mieszkam w pięknym domu, partner o nas dba, jest wyrozumiały, jestesmy spójni co do wyznawanych wartości, zaakceptowała mnie jego rodzinna, mam poczucie, że ogromnie dużo zyskałam w życiu - zostałam przyjęta w rodzinie bardzo ciepło, serdecznie, generalnie mam to, co chciałam i doceniam to.
W czym więc problem?
Jest mi tak dobrze...że utknełam. Zauważam, że zaszywam się w domu, nie chce mi się nawet jechac do centrum. Wcześniej miałam aktywne zajęcie- pomagałam Partnerowi w remontach, porządkach poremontowych, zadbałam o dom. To było latem, jesienią. Zima to czas przedświateczny, więc nadal ostatnie zmiany w domu, porzadki, zakupy nowych sprzętów. Święta sie skończyły, jest juz takie poczucie, że jest zrobione wszystko. W domu mogłabym siedziec godzinami, wymyślam jakies kreatywne potrawy, bo bardzo lubie gotować. Ale zaczyna mi sie zdawać, że wynajduję sobie rozne zajęcia, a to skrywa jakiś głebszy problem. Pracuję, bo prowadze własna działalność, pokrywa mi to koszty i jestem lekko na plus, ale brakuje mi motywacji, żeby się dalej rozwijać. Wiem, że działam w tej chwili jak po linii najmniejszego oporu, to rodzi powoli takie poczucie, jakbym ugrzęzła i się dusiła. Jest mi źle, bo zawsze byłam aktywna zawodowo, wiem, że mnie stać na więcej. Jednoczesnie czuję lęk przed działaniem. Z tego lęku uciekam w różne zajęcia - jestem mistrzynią prasowania, świetną kucharką. Ale ja wiem, że to jakas zasłona dymna. Zaczynam się źle czuć. Chciałabym ruszyc do przodu.
Jesli chodzi o Partnera, on jest wyrozumiały, trochę mnie usprawiedliwia, że przecież jestem tu nowa, że ludzie mnie jeszcze nie znają, że to powoli się rozkręci. Z drugiej strony bardzo docenia i naprawde jest wdzięczny za prowadzenie domu. Do działalności mnie też zachęca, chciałby, żebym była spełniona. A ja nie mogę pójśc do przodu. Czuję, jak się zapadam w tym komforcie, tonęła. Jednoczesnie nic nie robię konstuktywnego, żeby to zmienić. Czuję się coraz gorzej, czuje jakiś wstyd, że nie działam. Przeciez każdy człowiek potrzebuje samorealizacji. Mam teraz najlepsze do tego warunki a nie korzystam z nich. Z jednej strony niechec i lęk przed działaniem, z drugiej lęk, że nie działam i że to się pogłebia.
Chciałabym jakiejś sensownej odpowiedzi, dlaczego tak jest, czy to normalne, jak wyjśc z tej matni niedziałania. O co mi chodzi i jak to zmienić. Dziękuje wszystkim za rady i dobre słowo.