A mówi się, że po +/- pół roku otrząsasz się po rozstaniu.
Pięć lat temu rozstałem się z partnerką. Powodem była całkowita różnica światopoglądu. Ona chciała bezustannie imprezować i żyć wśród znajomych, a ja nie lubiłem imprez. Ona chciała koniecznie żyć w kraju, ja snułem marzenia o wyjeździe. Ona uwielbiała alkohol, ja nienawidziłem. Ona miała małe potrzeby bliskości, ja ogromne. Próbowaliśmy iść na kompromisy, nigdy nie zabrakło między nami rozmów na te tematy, ale w pewnym momencie już nie dało się tego ciągnąć: po prostu czuliśmy się źle.
Moja eks poszła w tango i rzuciła się w wir imprez niczym wygłodniały wilk po mroźnej zimie, a ja... wróciłem do tego, co kocham (mam naprawdę dziesiątki zainteresowań). Przeżyłem to jednak koszmarnie i bardzo długo próbowałem się pozbierać (jej oczywiście przyszło to z dziecinną łatwością). Dodatkowo mnie to dobiło, bo prawda była taka, że zawsze mi bardziej zależało na tym związku, a niestety bycie tym, który kocha bardziej zawsze niesie ze sobą pewną dawkę upokorzenia.
Wchodziłem potem (po latach) w inne związki, z osobami, które teoretycznie bardziej mi pasowały światopoglądem, ale prawda była taka, że będąc z nimi i tak myślałem "Boże, jak ja za nią tęsknię". Związki, które rozpadały się, gdyż odsuwałem się, przeżarty tęsknotą za tamtą, niezdolny do większego zaangażowania.
Efekt końcowy: pięć lat, a ja dalej żałuję tamtego i idealizuje wspólnie spędzone chwile.
Wygląda na to, że coś w tym jest, że można naprawdę zakochać się tylko raz w życiu. Szkoda, że to już za mną.
Tak dla wygadnia.
Pozdrawiam was.
-W