Mam do Was pytanie: czy Wy naprawdę wierzycie w związki damsko-męskie?
Czy mając 30+ i jakiś bagaż doświadczeń za sobą jesteście w stanie z pełnym przekonaniem powiedzieć - jestem szczęśliwa/y w swoim związku lub wierzę, że mój przyszły związek taki będzie? Czy Wy samotni też tak myślicie?
Ja już w to nie wierzę. Jestem zawiedziony. Straciłem wiarę, że mój obecny związek może skończyć się jakimś happy endem. Straciłem coś nienamacalnego i niemierzalnego. Widzę to i czuję. Są sprawy, których nie jestem w stanie już odwrócić.
Pewnie część z Was rozczaruje, ale nie będę tu pisał o mojej partnerce. Szanuje ją i pomimo anonimowości tego forum - zostawię wiele dla siebie.
Nie czuję już żalu. Żyje ze świadomością, że miłość jest przereklamowana. Dla mnie miłość to spółka z o.o. Ma krótki termin ważności. A ja nie chce przez to n-razy przechodzić.
Wydawało mi się, że kilka lat temu złapałem byka za rogi. Że spotkałem tą właściwą kobietę…. A znów wyszło jak wyszło. Efekt ten sam.
Pocieszę więc Was - singli. Nie gońcie za czymś co Was i tak rozczaruje. Coś co Was i tak będzie niszczyć. Co przyniesie ból. Miłość jest jak narkotyk. Zaczyna się nieśmiało. Potem gwałtownie eksploduje w naszych umysłach by finalnie dać rozczarowanie. I wiecie co - dam Wam radę. Przestańcie narzekać na swój wolny stan. Nawet nie wiecie, że macie coś czego Ci rozczarowani nie mają. Wolność, czysty umysł i wciąż pełnię siebie. Macie wiarę, nadzieję. Brak Wam doświadczeń, których nie chcecie. Doświadczeń, które zostawiają ślady w Waszych duszach. Które powodują, że tracicie samych siebie. Zmieniacie się. Życie Was zmienia. Stajecie się tak poranieni, tak zniekształceni przez przeszłość, że nie potraficie już normalnie funkcjonować w jakimkolwiek związku.
Ileż razy można czuć ból i rozczarowanie? Ileż razy chcecie się podnosić i znów zaczynać wszystko od nowa. Czy nie warto przewartościować swojego życie i uwierzyć, ze szczęście jest poza związkiem. Jest w Nas samych. Tylko musimy je odkryć jak czystą kartę.
Stale odnoszę wrażenie, że cały świat za czymś goni. A miłość kojarzy mi się z uciekającym zającem, którego finalnie i tak nie da się złapać.
A jeśli już wpadniemy w ten miłosny stan - to z czasem okazuje się być kolejną bańką mydlaną czy jak kto woli - wydmuszką. Czymś tak nietrwałym jak domek z kart.
Ileż wyrzeczeń ta "nieodkryta miłość" kosztuje?
Powiadają, że wiara czyni cuda, ale biorąc wszystko w kategorii rachunku zysku i strat mnie osobiście nie stać już na to.
Pewnie znajdą się osoby, które stwierdzą - ja mam cudowny związek.
Ale ja Wam i tak nie uwierzę. Choć chciałbym. Wszyscy malujemy trawę na zielono i czytając w wolnych chwilach to forum - zadałem sobie zasadnicze pytanie: co w życiu jest ważne?
Nie mam imponujących doświadczeń w relacjach damsko-męskich, ale ludzi podzielę na dwie grupy - tych świadomych swojego położenia i tych jeszcze nieuświadomionych w swoim położeniu.
Mówi się, że prawda nas wyzwoli, ale czy wszyscy jesteśmy na nią gotowi? A może część z Was woli okopać się przy swoich przekonaniach i powie mi: myślisz się gościu