Burzowy, zawsze pewność siebie jest nabyta, choć jasne, że najlepiej gdy nas w nią wyposażą pierwsze ważne i najważniejsze osoby w życiu. Częsty błąd ludzi polega na przekonaniu, że jak już coś przepracują, to nie będzie potknięć i kroków w tył. Będą i to nieraz, ale zawsze można wrócić na właściwe tory.
A tu mój obiecany post, zapisany w notatniku, który dopiero teraz mam możliwość zamieścić w wątku:
No... gruby temat w moim życiu. Rodzice oraz reszta otoczenia dali mi to poczucie wartości... i nie dali.
Z jednej strony byłam dzieckiem chwalonym za inteligencję, dobrą pamięć, słownictwo czy wiedzę (mnóstwo czytałam). Recytowałam różne wierszyki przed ciociami, lubiłam zabłysnąć np. na szkolnej akademii. Z drugiej - bardzo często słyszałam, że do czegoś się nie nadaję, że nie dam rady, że coś jest nie dla mnie. Ograniczano i hamowano moją aktywność. Ale dzięki temu dużo czytałam, miałam wiadomości, wiele przemyśleń, co wyróżniało mnie wśród innych dzieci. Byłam za to chwalona, ale i prześladowana.
Moja mama była bardzo nerwową, wybuchową osobą, stosowała przemoc fizyczną: za włosy i o stół na przykład, bo nie radziłam sobie z prasowaniem ; kiedyś wściekła rzuciła we mnie nożem, bo zapomniałam nad książką o bożym świecie i nie ugotowałam na czas ziemniaków. Do dziś mam bliznę obok łokcia. Dostawałam lanie albo krzyki za dwóje w szkole, a nietrudno zgadnąć, że tak "zachęcana" raczej nie odnosiłam się do obowiązków z zapałem.
To zaważyło na moim poczuciu własnej wartości. Byłam dzieckiem niepełnosprawnym, z dysfunkcjami. Dziś nauczyciele, pedagodzy i świadomi rodzice pochylają się nad takimi uczniami, za "moich" czasów bachor dostawał w d...ę za nieposłuszeństwo i niegrzeczność. Obrywało mi się za opieszałość w wykonywaniu poleceń (często ich po prostu niedosłyszałam, albo nie potrafiłam wykonać). Jeszcze w studium pomaturalnym usłyszałam od nauczycielki (!): "Ale z pani niedorajda!". Rówieśnicy w podstawówce mocno dali mi popalić, zwłaszcza chłopaki. Doszły potem problemy, o których już na forum wspominałam.
Na szczęście spotykałam też ludzi, którzy we mnie wierzyli, cenili moje zalety i przekonali, że je mam. Mnie samej też zależało, żeby zbudować sobie normalne życie i normalną samoocenę. Bardzo dużo nad sobą pracowałam.
Paradoksalnie jestem ogromnie z siebie dumna, że miałam i mam tę siłę, która pozwoliła mi walczyć o siebie i nadal pozwala. Że zbieram pozytywne sygnały na swój temat, że nie traktuję życia jako pasma udręk, lecz źródło radości (jasne, że nie tylko, ale jednak...) Aczkolwiek stare schematy wciąż jeszcze dają o sobie znać, wyłażą na wierzch choćby w postaci corocznego przedświątecznego poirytowania, gdy "trzeba" sprzątać, gotować, wykazywać się jako pani domu. Na powrót staję się tą nastolatką, która oberwała nożem za głupie kartofle...
Sorry, to może zbyt osobiste, ale jakoś tak we mnie wezbrało...
Bardzo mi ten stary schemat nabruździł w małżeństwie, gdzie z byle powodu czułam się krytykowana i atakowana (te ataki paniki, gdy mąż stawał w progu, a ja miałam nieumyte naczynia!), co nie zmienia faktu, że i mąż miał swoje za uszami, swoje deficyty w samoocenie.
W dorosłym już życiu pamiętam swoje zaskoczenie, że można egzekwować wymagania i granice bez złości i wrzasku. Gdy mój syn nie zrobi czegoś w domu, nie urządzam mu scen, tylko w inny sposób daję odczuć konsekwencje. Np. tym, że zamiast obiadu jemy kanapki, a naczynia pozostawione w zlewie, nawarstwiają się, dopóki ich nie umyje - a ja ani myślę się denerwować
No, ale trochę odbiegłam...
Poczucie wartości to coś, co sobie w dużej mierze nadrobiłam, ale wciąż mam jeszcze niemało do roboty
Myślę, że nie sposób podbudować się bez wsparcia z zewnątrz, ale zauważmy, zauważcie, jak wiele osób nie potrafi i nie chce z możliwości korzystać. Może im stu ludzi mówić, co w nich dobrego, a one wciąż swoje ; nie otwierają się na pozytywne zwrotne informacje, nie wierzą w nie, z uporem maniaka trzymają się swoich utartych przekonań.